Dariusz Górski(2): Raz widziałem dumę

Kiedyś byłem świadkiem, jak ojciec z Hubertem „Katem” Wagnerem gaworzyli na kortach Legii. Czasy były inne niż dziś, nie wszystko ogólnie dostępne, ale dla nich koniaczek był zawsze i wszędzie. I nagle słyszę prowokację.  Wagner zaczepił zawadiacko: „Mnie się wydaji Kaziu, że jestem lepszym trenerem niż Ty. Bo mam większe sukcesy. Zostałem przecież mistrzem świata” – wspomina w 2. części wywiadu syn Trenera wszech czasów, Dariusz. –  Ojciec nie odpowiedział z wyższością, choć mógł – i szczerze powiedziawszy tego się spodziewałem – że pan Hubert pracuje w niszowej dyscyplinie, w której liczy się kilka krajów z Europy. Tylko dowcipnie: „A bo wiesz Hubert, ty masz tylko trzy metry do boiska. I w każdej chwili możesz przerwać mecz na żądanie. A ja takiej możliwości nie mam. I mnie się wydaji, że to tylko z tego wynika…”

 

03.03.2006 Warszawa Palac Prezydencki Wreczenie przez prezydenta Lecha Kaczynskiego Krzyza Komandorskiego Odrodzenia Polski Kazimierzowi Gorskiemu n/z Leslaw Cmikiewicz Dariusz Gorski Kazimierz Gorski
fot. Dariusz Gorski/FOTONOVA

 

 

Wybrał się pan gdzieś za zespołem prowadzonym przez ojca za granicę?

Kiedy mama pojechała z siostrą na MŚ w 1974 roku, na zaproszenie szefów ekipy – a był to prezent dla rodzin wszystkich piłkarzy i członków sztabu – nie byłem już brany pod uwagę. Bo musiałem odbyć praktyki w technikum. Zresztą byłem już wtedy na innym etapie rozwoju, co innego mnie kręciło. Choć piłką nadal się interesowałem. I doskonale pamiętam eliminacje mistrzostw Europy, w których trafiliśmy do mega mocnej grupy z Holandią, Włochami i Finlandią. Drużyna Oranje była aktualnym wicemistrzem świata, Italia – poprzednim. Natomiast my – trzecią drużyną globu. I będę się upierał, że mecz w Chorzowie w 1975 roku był najlepszy w wykonaniu reprezentacji Polski. W każdym razie spośród tych, które widziałem. To było podsumowanie, naprawdę niezwykłe zwieńczenie, selekcjonerskiej kariery ojca. Pamiętam, że byłem z tatą sam w domu, zrobiłem mu kanapki, a potem pobiegłem do kiosku po „Przegląd Sportowy”. Nigdy nie pokazywał po sobie uczuć, a wtedy widziałem na jego twarzy dumę. Chyba właśnie wówczas dotarło do niego, co naprawdę zbudował, jaką potęgę. Przecież nie tylko w moim odczuciu była szansa na mistrzostwo świata rok wcześniej. Gdyby nie aura, bo Niemcy nie byli wtedy od nas lepsi. To oni bali się biało-czerwonych, nie zaś nasi piłkarze ich przed meczem, który decydował o tym, kto awansuje do finału. Zdaje się jednak, że dopiero po zwycięstwie 4:1 nad Holandią dotarło do ojca, gdzie zaczynał, i w jakim punkcie się znalazł w tamtym momencie. Co prawda w Kraju Tulipanów dziennikarze napisali później, że ich piłkarze balowali po medalu na MŚ, więc wynik jest niemiarodajny. Zapytam jednak: – A nasi to co robili? Poszli w komplecie do zakonu na rekolekcje? Przecież też świętoszkami nie byli. A mimo wszystko potrafili oczarować świat w tym świetnym – zresztą w wykonaniu obu ekip – spotkaniu.

 

Kiedy pojawiła się pierwsza propozycja zagranicznego kontraktu dla ojca?

Pamiętam jakieś rozmowy po olimpiadzie w Montrealu w 1976 roku. Temat musiał się jednak pojawić już wcześniej. Z jakiegoś arabskiego kraju, Kuwejtu albo Zjednoczonych Emiratów Arabskich. A może nawet z obu tych kierunków. Ale nie było zgody politycznej na wyjazd w tamtym czasie we wspomniane rejony świata, a wtedy Główny Komitet Kultury Fizycznej i Turystyki, na którego czele stał Bolesław Kapitan, musiał udzielić zgody na podpisanie zagranicznej umowy. Takie były czasy, wszystkie aspekty życia były pod kontrolą władz. To oczywiście finały mistrzostw świata w 1974 roku w Niemczech wypromowały ojca, ale potem coś dobrego jeszcze zdarzyło się w kadrze – choćby wspomniany mecz z Holandią, choć z Włochami też rozegraliśmy świetne zawody, ale potem coś zaczęło się kończyć. I ojciec już przed wylotem na igrzyska do Kanady ogłosił, że po olimpiadzie odejdzie. Może i myślał o pracy nad Zatoką Perską, ale pan Kapitan udzielił zgodę na wyjazd do Grecji. I ojciec wyjechał nagle, praktycznie z dnia na dzień, gdy okazało się, że zatrudnić chce go – w Panathinaikosie – bawełniany potentat, który miał fabryki ubrań w Brazylii i uruchamiał biznes w Grecji. Dogadali się szybko, bo pracodawca – kiedy usłyszał, że jest taka możliwość – już nie wyobrażał sobie, że jego klub będzie grał bez ojca. Wszystko potoczyło się błyskawicznie, tata pod koniec listopada był już w Atenach. A mama z Urszulą na początku następnego roku – 1977. I siostra w Grecji wyszła za mąż, a ojciec…

 

…szybko zyskał status legendy.

Już kiedy przyleciał do Grecji witało go kilka tysięcy osób. Był tym nieco zażenowany. „Synu jeszcze nic nie zrobiłem, a już zrobiłem się tu sławny” – mówił mi, i specjalnie go to nie cieszyło. Pamiętajmy, że było to niespełna pół roku po igrzyskach, na których zdobyliśmy srebrny medal. Najwidoczniej Grecy doceniali ten krążek znacznie bardziej niż Polacy. U nas dominowały narzekania i bezpardonowa krytyka. Na tyle, że dała się we znaki nawet ojcu, który zwykle miał do wszelkich ocen niezbędny dystans. Po gorącym przywitaniu wiedział już, jak w Atenach – i w ogóle  w całej Grecji – ludzie odbierają zarówno futbol, jak i olimpiadę. Zapewne już na dzień dobry zdał sobie sprawę, jak wielkie oczekiwania związanie są z jego zatrudnieniem. Z dużym spokojem udźwignął jednak tę presję.

 

W Grecji był bardziej lubiany i szanowany niż w Polsce?

Nie mnie to oceniać. Na pewno był tam rozpoznawalny. Właśnie z uwagi na wspomniane fanatyczne podejście Greków do futbolu. Dla takich ludzi ktoś, kto wywalczył pięć tytułów mistrza kraju prowadząc Panathinaikos oraz Olympiakos Pireus, a do tego kilka pucharów kraju, a nawet Puchar Bałkanów, musiał zostać legendą już za życia. Przecież oni w tych swoich kafejkach na okrągło dyskutują o piłce. I pewnie nadal ojciec nie tylko pojawiałby się w dyskusjach – choć starsi kibice z Aten i okolic jeszcze go wspominają – ale i królował, gdyby Grekom nie zdarzyło się mistrzostwo Europy w 2004 roku. Swoją drogą, to ciekawe, że mimo tylu sukcesów nie proponowali objęcia tacie reprezentacji Grecji. W każdym razie ja nic o tym nie słyszałem. A akurat w Atenach na wakacjach bywałem co roku, i spędzałem tam cały miesiąc. Przez 8 lat, gdy rodzice mieszkali pod Akropolem.

 

Zachował pan jakieś niestandardowe wspomnienia z Grecji?

Owszem, te najbardziej pamiętne związane są z zespołem… pieśni i tańca „Mazowsze”. Piękne dziewczyny, dobrane jak pod linijkę, zgrabne, z długimi włosami. Idąc na plażę z córką wiedziałem, że to nasze rodaczki. Tak biły po oczach urodą. One w moim dziecku także rozpoznały Słowiankę. I zagadały. Tak nawiązaliśmy znajomość, bo pewnie ja bym się na to nie zdobył. I z miejsca dostaliśmy zaproszenie na koncert. Poszliśmy z radością, ale zobaczyliśmy smutek na twarzach naszych artystów. Pani Mira Zimińska-Sygietyńska, legendarna szefowa całego tego projektu, nie potrafiła ukryć nieprzyjemnego zaskoczenia, że coś jest nie halo ze słynnym helleńskim odbiorem kultury, skoro ateńczycy wypełnili co trzecie miejsce w amfiteatrze. Musiałem ją uświadomić, że to pora koncertu została wybrana fatalnie. Natomiast z grecką wrażliwością jest wszystko w porządku. Bo tylko w porze derbów Panathinaikos – Olympiakos nie ma sensu spodziewać się kompletu widzów; to dopiero byłoby wynaturzenie! Pocieszyłem panią Mirę, że na przedstawieniu wystawianym po meczu publiczności będzie więcej. No i miałem rację, bo mimo późnej pory stawił się już komplet.

 

Na koniec greckiego etapu pan Kazimierz wrócił do Panathinaikosu. W jakiej roli, bo zdania na ten temat są podzielone?

Był kimś w rodzaju koordynatora u Vardinoyannisów. Yorgos rządził zarówno klanem jak i klubem, a trenerem był Czech Petr Packert. I zawsze po meczach analizy odbywały się we wspomnianym gronie, z udziałem mojego taty. Dopiero po sezonie, zresztą ponownie zwieńczonym mistrzostwem, ojciec zarządził: „Marysiu wracamy do domu.” Mama była szczerze zdziwiona, bo naprawdę dobrze żyło im się w Grecji. Ale nie miała wyjścia, ojciec tak stanowczo to zakomunikował. I z miejsca po powrocie został doradcą prezesa PZPN, Edwarda Brzostowskiego. A rok później – wybrano go na wiceprezesa związku.

 

A jak było naprawdę z artystycznymi gustami pańskiego ojca? Bo na ten temat też narosło trochę legend…

Lubił operetkę. Kiedy padło zapytanie, kogo chciałby usłyszeć na oficjalnej gali z okazji swych 85. urodzin – z otoczenia prezydenta Lecha Kaczyńskiego – natychmiast odpowiedział, że Grażynę Brodzińską. I to wspomniana żona Damiana Damięckiego zaśpiewała wówczas dwie arie. A w kuluarach, już po części oficjalnej, pojawili się oczywiście Zbigniew Kurtycz i Stasiek Wielanek z kapelą. Ojciec lubił folklor i lokalne klimaty. W Płocku na otwarciu stadionu imienia Kazimierza Górskiego obecny był na jego specjalne życzenie Don Wasyl z kapelą. Zresztą cygańskie zespoły były zapraszane już na zgrupowania reprezentacji Polski odbywające się w pierwszej połowie lat 70-tych w Zakopanem. Najwyraźniej to także były muzyczne klimaty znane mu z przedwojennego Lwowa. I na tyle bliskie, że lubił się przy nich odstresować.

 

A sławetna ćmaga i tajemniczy pan Gucio to także był element wspomnianego folkloru?

Pan Gucio Górecki to był jeden z przyjaciół taty, być może nawet największy. Także lwowiak, podobno cichociemny, ale o tym w czasach PRL nikt głośno nie mówił. Był wpływowym człowiekiem, odpowiadał w pionie organizacyjnym reprezentacji Polski za paszporty; bez dwóch zdań był wielką szychą w Centralnym Ośrodku Sportu. Świetnie żył z piłkarzami, ale najlepiej z ojcem. Umawiali się zawsze na ćmagę z Kazimierzem w Zielonym Barku w hotelu Victoria. Pewnie też dlatego, że pan Gucio jako stały bywalec miał tam w latach 70-tych niezmiennie 50-procentową zniżkę.

 

Pański ojciec znał trenerów innych dyscyplin z tamtych czasów, którzy również święcili międzynarodowe triumfy?

Oczywiście, wszystkich. A z wybitnymi utrzymywał stały kontakt. Z „bokserem” Feliksem Stammem, „kolarzem” Henrykiem Łasakiem i „siatkarzem” Hubertem Wagnerem na czele. Kiedyś byłem świadkiem jak sobie ze słynnym, wspomnianym na końcu „Katem” gaworzyli na kortach Legii. Czasy były inne niż dziś, nie wszystko ogólnie dostępne, ale dla nich koniaczek był zawsze i wszędzie. I nagle słyszę prowokację. Zastygłem, i byłem ciekawy, jak ojciec zareaguje. Wagner zaczepił zawadiacko: „Mnie się wydaji Kaziu, że ja jestem lepszym trenerem niż Ty. Bo mam większe sukcesy. Zostałem przecież mistrzem świata”. Ojciec nie odpowiedział z wyższością, choć mógł – i szczerze powiedziawszy tego się spodziewałem – że pan Hubert (który specjalnie się wtedy upewnił, że nie będę robił zdjęć, choć fotoreporterzy, którym już wówczas zostałem, nie robili jeszcze zdjęć w sytuacjach prywatnych, więc nawet nie musiał o to prosić, tym bardziej syna swego kolegi) – pracuje w niszowej dyscyplinie, w której liczy się kilka krajów z Europy. Tylko dowcipnie: „A bo wiesz Hubert, ty masz tylko trzy metry do boiska. I w każdej chwili możesz przerwać mecz na żądanie. A ja takiej możliwości nie mam. I mnie się wydaji, że to tylko z tego wynika…”

 

Nadal mówi pan: – Cześć tato, mijając pomnik?

No pewnie, że mówię. Jestem osobą wierzącą, więc modlę się przy grobie, gdy jestem na cmentarzu. A jak mam ochotę pozdrowić ojca, to wtedy gadam przy pomniku. Bo uważam, że Stadion Narodowy imienia Kazimierza Górskiego stanowi do takiej dyskusji najbardziej właściwe tło…

 

Rozmawiał Adam Godlewski