Jacek Gmoch(3): W Grecji w areopagu

W Panathinaikosie pan Kazimierz od razu zrobił dublet. W Grecji tytuły i puchary w 90 procentach zdobywają kluby z Aten, a w 10 procentach z Salonik. A Górski w 1980 roku doszedł do półfinału z prowincjonalną Kastorią, co było tak wielkim wydarzeniem, że jeszcze w trakcie tych rozgrywek wziął go Olympiakos. I w Pireusie pan Kazimierz zdobył 2 mistrzostwa oraz puchar kraju – wspomina Jacek Gmoch w trzeciej – i ostatniej – części długiego wywiadu. – A dzięki temu zapisał się w areopagu najlepszych trenerów w Grecji w historii. Umiał się dostosować i funkcjonować w tamtejszych realiach. Potrafił spowodować, żeby właściciele go słuchali. A to była – i nadal jest – naprawdę trudna sztuka.

 

 

U Prezydenta RP, Lecha Kaczyńskiego, z okazji wręczenia Krzyża Komandorskiego z Gwiazdą Orderu Odrodzenia Polski Kazimierzowi Górskiemu w roku 2006 roku. Jacek Gmoch z prawej, obok Prezydenta RP. FOT. Kancelaria Prezydenta RP.

 

 

Były jakieś elementy taktyczne, których wprowadzenie było krokiem milowym, który przybliżył Orły Górskiego do medali wielkich imprez?

Zastosowaliśmy warianty krycia indywidualnego, to u nas pojawiły się początki pressingu. I tak zwane krycie specjalne oraz wybloki przy stałych fragmentach – które wziąłem od swego śp. brata Andrzeja, koszykarza. Dużo mieliśmy taktycznych treningów, nawet dla całych formacji. Zdarzało się, że ustawialiśmy zespoły ligowe tak, żeby w sparingach z reprezentacją imitowały styl przeciwników, z którymi mieliśmy się zmierzyć. Podstawą były jednak nasze zagrania. Do abecadła należała podwójna krzyżowa – ten element zawodnicy musieli znać w nocy o północy – przy której prekursorskie role odgrywały nasze wahadła. Czyli Antek Szymanowski i Adam Musiał. Lewy obrońca zagrywał na prawe skrzydło na połowę przeciwnika, a Szymanowski po przyjęciu od razu odgrywał krosową piłkę na Roberta Gadochę na powrót na lewe skrzydło. Tym sposobem byliśmy już w strefie obronnej rywala.

 

 

Przepustkę do wielkiego piłkarskiego świata dał remis z Anglią na Wembley. Na rewanż w Londynie też mieliście przygotowane coś specjalnego?

Oczywiście, ale nasza taktyka na Wembley nie zadziała. Pół roku oglądałem ligowe mecze w Anglii, żeby znaleźć słabe punkty. Bo oni już wtedy sprzedawali highlightsy z każdej kolejki – i głównie dzięki nim – wydawali się nie do pokonania. W rozpracowywaniu pomagał mi legendarny już wtedy komentator telewizyjny Janek Ciszewski, który namiętnie grał u bukmacherów. A żeby obstawiać wyniki oglądał wszystkie dostępne meczu i naprawdę znał się na tym. Zapraszał mnie na Świętokrzyską, tam gdzie jest teraz siedziba TVP INFO, czyli z domu miałem dosłownie kilka kroków. I wspólnie analizowaliśmy stały schemat, obejmujący trzy podania. Obrońca grał długą piłkę na środkowego napastnika schodzącego do boku, który zgrywał pasem do pomocnika, a ten dośrodkowywał na długi słupek. Gdzie następowało zamknięcie akcji. To była ich ówczesna gra. Argentyna potrafiła sobie poradzić z Anglikami i pokazała nam, że należy utrzymywać się przy piłce, gdyż wybici w ten sposób z uderzenia Wyspiarze, tracili rytm. A wówczas – można było ich rozrobić. To Deyna i Kasper mieli być głównymi wykonawcami naszej strategii. Chcieliśmy uspokoić publiczność w Piekle Czarownic, jakim było Wembley, ale w pierwszej połowie – niestety – nic nie zadziałało. Zamiast zaproponować swoje warunki, mieliśmy w zasadzie jedną linię – tuż przed naszym polem karnym. I Tomka w bramce. W przerwie to była straszna praca do wykonania, żeby podnieść piłkarzy. Ogromna pana Kazimierza, i moja też. Aby przypomnieć, ile godzin spędziliśmy, żeby się przygotować. I dopiero po przerwie wszystko fajnie zaskoczyło. A Lato stosował nawet wyższy pressing, jeśli chodzi o grę w odbiorze. Zawodnicy odblokowali się, udało się, gigantyczna robota nie poszła na marne.

 

 

Górski był rzeczywiście dla piłkarzy jak drugi ojciec, ewentualnie  starszy brat? Czy potrafił też ostro zjechać za przewinienie?

Kiedy trzeba – był zasadniczy; tego nikt panu Kazimierzowi nie odbierze. Denerwował się podczas meczów, czego oznaką był – nosił dłuższe włosy, które wtedy jeszcze mu się kręciły – charakterystyczny odruch. Mianowicie, przyczesywał tę bujną fryzurę i pochrząkiwał ze złością. Tyle że nie był ekspresyjny w szatni i na ławce. Nie kopał niczym, nie rzucał grubym słowem. Panował nad sobą. Niczym introwertyk zdenerwowanie dusił w sobie, nie wyrzucał stresu na zewnątrz. Nawet w trudnych momentach nie panikował. I to właśnie było bardzo ważne – że nie był człowiekiem paniki. Czasami się skrzywił, ale nigdy nie krzyczał na zawodników. Wyzwalał wśród piłkarzy wspólnotę. Nie tylko Tomek, także Włodek Lubański współuczestniczył przecież w dyskusji nad sposobem gry. Zawodnicy zawsze mogli powiedzieć, co ich boli. Ale nawet jak Tomek przekraczał kompetencje i czas na odprawie, słyszał tylko: „ Dobra, dobra, masz rację. Poprawimy to.” Za Koncewicza trener to był pan Bóg, a pan Kazimierz wprowadził zupełnie inne standardy i relacje. Był człowiekiem, który po prostu ludzi lubił. Było jednak pewne ale… Jeśli ktoś mocno zaszedł mu za skórę – nie darował do końca życia. Był pamiętliwy, w zasadzie niemożliwym było go w takich okolicznościach udobruchać. Zwłaszcza jeśli ktoś go rzeczywiście skrzywdził. Wtedy nie zapominał i nie darował nielojalności.

 

 

Kara dla Adama Musiała podczas finałów MŚ w Niemczech była przejawem właśnie takiej zasadniczej postawy trenera Górskiego?

Spóźniony do hotelu wrócił nie tylko Musiał, winowajców było pięciu, czy nawet sześciu. Tyle że reszta się schowała do nor, a po kościach dostał jeden. Adam był najbardziej… otwarty, pozwalał sobie na żarty. Pan Kazimierz to przyjmował, ale po Wembley piłkarz Wisły Kraków przeszarżował, i tego chyba trener do końca mu nie wybaczył. A w każdym razie nie zapomniał. Musiał naraził się już wtedy w Anglii, a że w Murrhardt doszło do recydywy – znalazł się w tarapatach. Powalczyliśmy o niego i nie został odesłany do domu, bo – jak podkreślałem – selekcjoner Górski zawsze był człowiekiem dialogu. Nawet w takiej sytuacji. Przekonywałem, żeby nie burzyć wyjściowej jedenastki, która była bardzo zgrana, ale trener uznał, że musi złapanego na złamaniu zakazu piłkarza ukarać. My, ludzie  z najbliższego otoczenia, też mieliśmy coś do powiedzenia. A Pan Kazimierz słuchał, bo chciał słuchać i… stopniował emocje. Nie był dyktatorem, ale kiedy trzeba było tupnąć, był bezwzględny. Choćby po pamiętnym incydencie, kiedy Andrzej Jarosik odmówił wejścia na zmianę w meczu z ZSRR na igrzyskach olimpijskich. Wszyscy byliśmy zdenerwowani w tamtej sytuacji, nie tylko pan Kazimierz. On był jednak człowiekiem dobrze znoszącym napięcia. I przy ławce nie robił z tego wielkiego zagadnienia. Tylko zrobił swoje. A Jarosik już nigdy później nie był brany pod uwagę. I nie mógł niczego zrzucić na karb tego, żeby był uważany za ulubione dziecko Koncewicza.

 

 

Po mistrzostwach świata w Niemczech, zakończonych historycznym sukcesem wasze drogi z Górskim w reprezentacji rozeszły się. Z jakiego powodu?

Nie będę ukrywał, że chciałem być sukcesorem pana Kazimierza, bo uważałem, że należy mi się to jak psu kiełbasa. Zresztą przez długi czas trener Górski na pewno nie był innego zdania. Kiedy przetrwał trudny okres po porażce z Niemcami w eliminacjach mistrzostw Europy w październiku 1971 roku, przy kadrze byliśmy tylko my dwaj; i nikogo więcej. Dopiero potem pojawili się inni. Jedni pomagali, pozostali – nie zawsze. A była i taka grupa, która próbowała nas rozdzielić, co na szczęście udawało się tylko na jakiś czas. Mówiąc szczerze zdarzył się również taki moment, że uważałem, że pan Kazimierz odszedł za daleko od naszej wspólnoty. Potem jednak zawsze wracaliśmy do dobrych relacji.

 

 

A wracając do bardziej odległej historii, to po finałach Weltmeisterschaft 1974 dostał pan ofertę nie odrzucenia.

Tak – z USA. Z jednej strony czekało tam na mnie naukowe stypendium, a z drugiej – miałem w charakterze trenera-menedżera od podstaw zbudować w Filadelfii zespół do North American Soccer League. W oparciu o polonijny kapitał – przede wszystkim mającego nasze korzenie milionera Edwarda Piszka – i doświadczonych reprezentantów Polski, którzy spełnialiby odpowiednie kryteria wiekowe. Dostałem już nawet na to zgodę. od szefa naszego sportu, którym był Marian Renke. W Stanach też wszystko było pozałatwiane. Dziecko miało szkołę, dom był już wynajęty. Gdy jednak dostałem telefoniczną ofertę z PZPN po igrzyskach w Montrealu, aby zostać selekcjonerem – w Ameryce zostawiłem nawet garnitury. Żona do dziś nie może mi tego wybaczyć, bo powrocie dostałem prawdziwą szkołę od życia. Gdyby jednak czas się cofnął – chyba znów postąpiłbym tak samo.

 

 

Górski po powrocie z Kanady poleciał do Grecji. Odbił tam sobie wszystkie niepowodzenia z polskich ligowych boisk?

I to z nawiązką! W Panathinaikosie od razu zrobił dublet. Grecka piłka jest jednak specyficzna, nawet wyniki – a działo się to jeszcze tuż przed wprowadzeniem pełnego zawodowstwa w tamtejszej ekstraklasie – nie broniły tam trenerów. Zawodnicy kochali buzuki, i trzeba było nieustannie sprawdzać, czy chłopaków nie poniosło serce – albo jakaś dama – do kasyna lub w inne rejony. Pan Kazimierz chciał wprowadzić dyscyplinę, i przez to popadł w konflikt z największą ówczesną gwiazdą PAO. I po dwóch latach musiał odejść z klubu. W Grecji tytuły i puchary w 90 procentach zdobywają kluby z Aten, a w 10 procentach z Salonik. A Górski w 1980 roku doszedł do półfinału z prowincjonalną Kastorią, co było tak wielkim wydarzeniem, że jeszcze w trakcie tych rozgrywek wziął go Olympiakos. I w Pireusie pan Kazimierz zdobył 2 mistrzostwa oraz puchar kraju. A dzięki temu zapisał się w areopagu najlepszych trenerów w Grecji w historii. Umiał się dostosować i funkcjonować w tamtejszych realiach. Potrafił spowodować, żeby właściciele go słuchali. A to była – i nadal jest – naprawdę trudna sztuka.

 

 

W Grecji też mieliście kontakt?

Owszem. A nawet – jak już lekko wspomniałem – współpracę. Aby móc zostać trenerem Ethnikosu – potrzebował mojej pomocy. Było to w 1983 roku, kiedy prowadziłem Panathinaikos, tamtejszą piłką trzęśli właściciele tego klubu – Vardinogiannisowie, zaś krajem rządzili socjaliści. I to oni wprowadzili zapis, że zagranicznego trenera można zatrudnić tylko raz. Gdy spotkaliśmy się w ateńskim hotelu Marriott powiedział po prostu: „Jacuś sprawa jest. Pomógłbyś”. Pogadaliśmy wtedy od serducha, a Yiorgos Vardinogiannis, któremu szepnąłem o problemie, był na tyle wpływowy, że znaleziono lukę i uchylono furtkę w Ethnikosie – ponieważ Górski miał na koncie świetne wyniki w lidze greckiej. Zatem – niech żyje pamięć o panu Kazimierzu!

 

 

Rozmawiał Adam Godlewski