Polacy nie gęsi i swój futbol mają!

17 października 1973 roku na nowo narodził się polski futbol. Po remisie z Anglikami na Wembley – dla których, jak głosił tytuł na okładce bulwarówki „The Sun” oznaczało to koniec świata – biało-czerwoni awansowali do finałów mistrzostw globu. Po raz pierwszy w powojennej historii, w dramatycznych okolicznościach, eliminując potęgę, która 7 lat wcześniej sięgnęła po FIFA World Cup. To do dziś najsłynniejszy i najbardziej legendarny mecz reprezentacji Polski. Nawet jeśli nie najlepszy…

 

Przebieg meczu znają – a przynajmniej powinni – wszyscy kibice, którzy mienią się fanami reprezentacji Polski. Przewaga Anglików była przygniatająca, oddali 31 strzałów więcej od biało-czerwonych (w sumie 36), w tym aż o 15 celnych (Orły Górskiego tylko 2 takie). Gospodarze wykonali także 20 rzutów rożnych więcej (w sumie 23), a jednak… Na nic to się zdało. Po końcowym gwizdku na tablicy wyników widniał rezultat 1:1.

 

 

 

 

Historyczna akcja a’la Stal Mielec

 

 

Akcję, która przeszła do historii polskiego – światowego oczywiście również – futbolu przeprowadził tercet zawodników Stali Mielec. Piłkę na lewym skrzydle, gdzie zresztą bardzo często asekurował Adama Musiała, odebrał Henryk Kasperczak (swoją drogą to właśnie on z Polaków tego dnia strzelał najczęściej, ale wszystkie trzy uderzenia były jednak niecelne). I podał w kierunku Grzegorza Laty, który najpierw wygrał przebitkę z rywalem, a później – gdy już w pełnym biegu doholował piłkę pod pole karne Anglików – bardzo, bardzo przytomnie rozegrał. Oszukał stoperów, którzy spodziewali się zagrania do wbiegającego w szesnastkę Roberta Gadochy, zagrywając do nadbiegającego środkiem Jana Domarskiego. A nasz środkowy napastnik bez namysłu huknął z 15. metra – pod brzuchem Petera Shiltona.

 

 

Lato mógł odpowiedzieć na trafienie Clarke’a

 

 

Gospodarze wyrównali po rzucie karnym podyktowanym przez belgijskiego arbitra Vitala Loraux po tym, jak w naszej szesnastce przewrócił się – po starciu z Musiałem – Martin Peters. Allan Clarke zmylił Jana Tomaszewskiego strzelając z jedenastki w lewy górny róg bramki. Wcześniej jednak i później – mimo że musiał zwijać się jak w ukropie, gdyż Anglicy nacierali non stop, Tomek bronił z dużym wyczuciem. A nawet kiedy ono zawodziło, w sukurs przychodzili koledzy z defensywy, którzy wybijali piłkę z linii bramkowej. A najlepszą sytuację i tak zmarnował Lato, który będąc sam przed Shiltonem miał naprawdę dużo czasu na wykończenie kontry. Tym razem jednak wybrał najgorzej jak mógł, wdał się w pojedynek w golkiperem. I ostatecznie wycofał do Kasperczaka, który uderzając lewą nogą nie trafił w światło bramki…

 

 

17.10.1973, Londyn, eliminacje MŚ’74

Anglia – POLSKA 1:1 (0:0)

Bramki: – Clarke 63 z karnego – Domarski 57

POLSKA: Tomaszewski – Szymanowski, Gorgoń, Bulzacki, Musiał – Ćmikiewicz, Deyna, Kasperczak – Lato, Domarski, Gadocha. Trener: Górski

 

 

To Lubański wyselekcjonował… Domarskiego!

 

 

Tyle suche fakty. A jak wspominają ten historyczny moment piłkarze, którzy wystąpili w spotkaniu, które obrosło zasłużoną legendą i członkowie polskiej ekipy? Cóż, przekaz zza kulis to zawsze jest to, co tygrysy lubią najbardziej.

 

Kapitan zespołu Włodzimierz Lubański leczył wówczas kontuzję, której nabawił się w pierwszym spotkaniu kwalifikacji MŚ’74 z Anlikami – wygranym 2:0 w Chorzowie – ale był tak ważną postacią w zespole, że trener Kazimierz Górski nie tylko zabrał napastnika Górnika Zabrze na Wembley, ale też… przed meczem skonsultował z nim skład!

 

– Zapytał mnie wtedy trener trochę szerzej o koncepcję, pewnie także z tego, że jako rekonwalescent zupełnie z boku przyglądałem się przygotowaniom do rewanżu z Anglikami. A że bardzo szanowałem pana Kazimierza, więc nie bawiąc się w ciuciubabkę powiedziałem, jak widziałbym nasze ustawienie – wspominał niedawno w wywiadzie dla strony naszej Fundacji Lubański. – Zarówno w bramce, jak i na środku ataku. Opowiedziałem się za Jankami – Tomaszewskim, i Domarskim. Panie Kazimierzu, powiedziałem oczywiście niczego nie narzucając, Janek potrafi z piłką biegać szybciej niż bez, jest silny, na Wembley może okazać się niezwykle przydatny. Mam satysfakcję, że intuicja mnie nie zawiodła, i Domarski wywiązał się znakomicie z zastępstwa za mnie. Choć byłem kontuzjowany, znalazłem się wówczas w ekipie, która poleciała do Londynu; bo trener Górski naprawdę polegał na swoich kapitanach. Nie ma niestety już wśród nas Kazia Deyny, który z pewnością potwierdziłby, że od momentu, kiedy to Kaka przejął opaskę, z nim także pan Kazimierz omawiał takie sprawy.

 

 

Doktor Garlicki przypomina ostrą deklarację Deyny

 

 

Doktor Janusz Garlicki, który miał wówczas sporo pracy na Wembley, bo już na początku Anglicy mocno poturbowali Tomaszewskiego, przypomniał nie tylko otoczkę spotkania, ale i odprawę po nieudanej – choć bezbramkowej – pierwszej połowie. Udzielając wywiadu stronie Fundacji dokładnie zarysował przedmeczowy klimat:

 

– Angole bardzo źle nas potraktowali przed meczem na Wembley. Ot, jakby bidusie przyjechały po to tylko, żeby dostać manto. W byle jakim hoteliku nas zadekowali, w tragicznych warunkach, dziwne wygłaszali mowy o niedźwiedziach wędrujących po naszych ulicach. Pojawiły się też inne demotywujące gadki, pozbawiające nas szans. A nawet złudzeń. Miała miejsce prymitywna, mocno negatywna prowokacja, ale zadziałała przeciwnie do intencji stosujących. Może dlatego, że jesteśmy przekornym narodem? W każdym razie na odprawie w przerwie, gdy Kazio Górski już wszystko ustawił, ale chciał coś jeszcze chyba dodać, nagle i niespodziewanie odezwał się Kazik Deyna, który mówił niewiele. Albo wręcz wcale się nie odzywał. Tym razem zagrzmiał: – Trenerze, niech się pan nie martwi, dziś tak im dopier…, że popamiętają. No i popamiętali! Układ mundialu był jeszcze przedwojenny, z 16 zespołami w finałach i eliminacjami trudnymi do przejścia, ale to my pojechaliśmy na Weltmeisterschaft do Niemiec, a nie Angole.

 

 

 

Jak Gmoch rozpracowywał Anglików? Z redaktorem Ciszewskim!

 

 

O szczegółach taktycznych tamtego spotkania rozmawialiśmy dla Fundacji z ówczesnym szefem banku informacji, którym był Jacek Gmoch. Późniejszy selekcjoner tak z perspektywy czasu zapamiętał rewanż z Wyspiarzami:

 

 – Pół roku oglądałem ligowe mecze w Anglii, żeby znaleźć słabe punkty. Bo oni już wtedy sprzedawali highlightsy z każdej kolejki – i głównie dzięki nim – wydawali się nie do pokonania. W rozpracowywaniu pomagał mi legendarny już wtedy komentator telewizyjny Janek Ciszewski, który namiętnie grał u bukmacherów. A żeby obstawiać wyniki oglądał wszystkie dostępne meczu i naprawdę znał się na tym. Zapraszał mnie na Świętokrzyską, tam gdzie jest teraz siedziba TVP INFO, czyli z domu miałem dosłownie kilka kroków. I wspólnie analizowaliśmy stały schemat, obejmujący trzy podania. Obrońca grał długą piłkę na środkowego napastnika schodzącego do boku, który zgrywał pasem do pomocnika, a ten dośrodkowywał na długi słupek. Gdzie następowało zamknięcie akcji. To była ich ówczesna gra. Argentyna potrafiła sobie poradzić z Anglikami i pokazała nam, że należy utrzymywać się przy piłce, gdyż wybici w ten sposób z uderzenia Wyspiarze, tracili rytm. A wówczas – można było ich rozrobić. To Deyna i Kasper mieli być głównymi wykonawcami naszej strategii. Chcieliśmy uspokoić publiczność w Piekle Czarownic, jakim było Wembley, ale w pierwszej połowie – niestety – nic nie zadziałało. Zamiast zaproponować swoje warunki, mieliśmy w zasadzie jedną linię – tuż przed naszym polem karnym. I Tomka w bramce. W przerwie to była straszna praca do wykonania, żeby podnieść piłkarzy. Ogromna pana Kazimierza, i moja też. Aby przypomnieć, ile godzin spędziliśmy, żeby się przygotować. I dopiero po przerwie wszystko fajnie zaskoczyło. A Lato stosował nawet wyższy pressing, jeśli chodzi o grę w odbiorze. Zawodnicy odblokowali się, udało się, gigantyczna robota nie poszła na marne.

 

 

Tomaszewski: Człowiek, który zatrzymał Anglię składał się z 12 części

 

 

Z Janem Tomaszewskim rozmawiałem na temat występu na Wembley wielokrotnie. Z szacunkiem, za to co 17 października 1973 roku wyprawiał w bramce na londyńskim gigancie, wypełnionym przez 100 tysięcy ludzi. Zawsze jednak – co mocno zaskakujące – Tomek nie zgadzał się z wysoką oceną własnej gry przeciw Anglii:

 

– Nie przesadzajmy w komplementami pod moim adresem akurat po tamtym spotkaniu. To raczej pan Kazimierz Górski udowodnił wówczas na Wembley, że Polacy nie gęsi i swój futbol mają. I mogą grać jak równy z równym z najlepszymi na świecie, choć generalnie światowe media potraktowały to spotkanie jako wypadek przy pracy Anglików. Co nie zmienia faktu, że mecz na Wembley na pewno odmienił nas jako ludzi. I postrzeganie reprezentacji Polski przez rywali też było już inne. Do Londynu lecieliśmy jako brzydkie kaczątka, a wróciliśmy jako wspaniałe Orły. Spójrzmy zresztą prawdzie w oczy – człowiek, który zatrzymał Anglię składał się z dwunastu części, to znaczy jedenastu zawodników i pana Kazimierza, który znakomicie poukładał drużynę. W sferze mentalnej w myśl hasła trzech muszkieterów, czyli jeden za wszystkich, wszyscy za jednego. Zaś sportowo – tak, że każdy wiedział co ma grać. Przecież ja podczas meczu z Anglią popełniłem bardzo dużo błędów. Moi koledzy byli jednak tak zaprogramowani przez trenera Górskiego, że naprawiali te pomyłki. Nie słyszeliśmy się w ogóle podczas ataku gospodarzy, taki był tumult na stadionie, a trzeba pamiętać, że Wembley jako jedna z nielicznych wówczas aren na świecie miała zadaszone trybuny. Zatem i akustyka była dla nas specyficzna, wcześniej niewielu Polaków grało w takich warunkach. Chodzi mi o to, że koledzy znając moje zadania taktyczne, a miałem wychodzić z bramki do każdej górnej piłki, wchodzili do bramki i pełnili w niej rolę… golkiperów bez rąk. Dzięki temu kilka razy wybili piłkę z linii. Dlatego wspomniałem o zaprogramowaniu nas przez pana Kazimierza…

 

 

 

 

Domarski: takich sytuacji nie zapomina się do końca życia!

 

 

Z Janem Domarskim na temat trafienia na Wembley – niewątpliwie najczęściej wspominanego spośród wszystkich strzelonych w dziejach polskiego futbolu – rozmawiałem pewnie nie rzadziej niż z Tomkiem. Przytoczę jednak fragment wywiadu, który opublikowałem w dzienniku „Sport”, w kwietniu 2018 roku:

 

– Ma pan poczucie, że jest zdobywcą najważniejszego gola w historii polskiego futbolu?

 

Nie będę owijał w bawełnę – mam. A nawet gdybym nie miał, to dałbym się przekonać wam, dziennikarzom. Media przypominają przecież tę opinię przy każdej rocznicy meczu na Wembley i przed każdymi mistrzostwami świata. A skoro tak się dzieje, to nie ma powodu, żebym zaprzeczał.

 

 

Bramkowa akcja w wyjazdowym spotkaniu z Anglią jeszcze czasami śni się panu?

 

Kiedyś mi się śniła, nawet dość często. Teraz już jednak nie, co jednak nikogo nie powinno dziwić. Przecież niedługo upłynie pół wieku od zwycięskiego remisu na Wembley, który zapewniliśmy sobie po moim trafieniu. Inna sprawa, że jestem w stanie rozrysować tę akcję z zamkniętymi oczami, zresztą nie jest to żadna sztuka. Tyle razy była powtarzana w polskiej telewizji, że nawet gdybym zapomniał jakiś szczegół na boisku, to później i tak musiałbym nauczyć się na pamięć. Żartuję oczywiście, takich sytuacji nie zapomina się do końca życia. Zmierzam jednak do tego, że liczba powtórek była tak duża, że nawet młodzi ludzie, których wówczas nie było jeszcze na świecie, muszą mieć świadomość, że atak został przeprowadzony siłami tercetu ze Stali Mielec.

 

Feta po meczu na Wembley była adekwatna do skali wyniku, którym był pierwszy powojenny awans na mundial?

 

Powiem tak – było wiele radości i zabaw, ale o tym wówczas raczej się pisało. Bo takie były zasady. A ja jestem wiernym starym zasadom. Nawet jeśli koledzy zdążyli już zdradzić po latach sporo szczegółów. Powiem tylko tyle, że jako zdobywca historycznego gola nie czułem się nigdy większym bohaterem od któregokolwiek z kolegów. Byłem po prostu jednym z jedenastu zawodników, którym w Anglii udało się wywalczyć wynik gwarantujący sukces. Zapracowała na to cała drużyna. Pewnie, niezwykle cieszyłem się i do tej pory mam satysfakcję, że to właśnie ja strzeliłem tę bramkę. Dzięki temu trafiłem do historii, czego nikt mi już nigdy nie odbierze. Właśnie dlatego moja radość była podwójna.

 

 

 

 

Ćmikiewicz: A wie pan, trenerze, po meczu nie idzie spać… 

 

 

O bankietach i pomeczowej zabawie w Londynie najciekawiej opowiada Lesław Ćmikiewicz. Z punktu widzenia Orłów Górskich – hołdującym jak Domarski starym zasadom – wciąż nie wszystko nadaje się jednak do publicznego ogłaszania. W wywiadzie dla strony naszej Fundacji ulubiony pomocnik Kazimierza Górskiego podzielił się anegdotką z pomeczowego poranka:

 

– Kilka dni czekaliśmy później na mecz towarzyski z Irlandią, więc brytyjska Polonia zaopiekowała się nami bardzo troskliwie. Po spotkaniu balowaliśmy do rana. Wracając do hotelu prosto na śniadanie, natknąłem się na Górskiego. „A co Ty Lesiu tak rano na nogach? – zagaił. „A wie pan trenerze, po meczu nie idzie spać” – nie wiedziałem jak się zachować, Kazio wiedział przecież, że się nawet nie położyłem, więc zapytałem, czy mogę zaproponować… po koniaczku. „A czemużby nie?!” – odpowiedział rozpromieniony szkoleniowiec. Zamówiłem, zapłaciłem, ale przyszła chwila refleksji, że nie mogę pić z trenerem. Więc tylko wzniosłem toast. Ale to wcale nie był nasz najostrzejszy występ poza boiskiem…

 

Na pewno jednak taki, który zawodnicy kadry Orłów Górskiego zapamiętali najlepiej. A kibice – mimo upływu 47 lat – nie zapominają o tym, jak wyglądała rywalizacja na Wembley w tamtą październikową środę…

 

 

Zebrał

Adam GODLEWSKI