Krok do dymisji, nauczka i…garnitury

Mecz z reprezentacją Niemieckiej Republiki Federalnej w eliminacjach Euro’72, rozgrywany na Stadionie X-lecia w Warszawie traktowany był przez władze PRL, ale przede wszystkim przez kibiców, jako rewanż za… II wojnę światową. Zaczął się udanie dla biało-czerwonych, trafieniem Roberta Gadochy. Skończył – wysoką i zasłużoną porażką. I choć wiele nauczył polskich piłkarzy, debiutującego w bramce Jana Tomaszewskiego, a także… działaczy, omal nie przyniósł dymisji Kazimierza Górskiego. Na szczęście w dłuższej perspektywie okazał się dla biało-czerwonych symbolem przełomu. I to na wielu polach. 

 

Rok 1971. Kazimierz Gorski , Jacek Gmoch i Robert Gadocha, strzelec honorowego – jak się okazało – gola z Niemcami w kwalifikacjach Euro’72. archiwum Górskich/FOTONOVA

 

 

Wypełniony po brzegi Stadion X-lecia był znacznie bardziej pojemny od znajdującego się dziś w tym samym miejscu Warszawy Stadionu Narodowego. W relacjach ze spotkania w rubryce:  liczba widzów widnieje liczba 90 tysięcy. I na oczach tak licznej widowni trener Górski dał zadebiutować zbierającemu dobre recenzje w młodzieżówce Janowi Tomaszewskiemu. Początek spotkania wcale nie wskazywał, żeby chudy dryblas miałby zostać antybohaterem. To Robert Gadocha jako pierwszy wykorzystał gapiostwo niemieckich obrońców – z legendarnym Franzem Beckenbauerem na czele – po sprytnej wrzutce w pole karne Włodzimierza Lubańskiego. Mimo asysty dwóch defensorów  kopnął  obok Josefa Dietera Meiera, broniącego wówczas w ekipie NRF.

 

 

Mueller zbyt mocny dla polskiej defensywy

 

Potem strzelali już jednak tylko goście. Dwukrotnie Gerd Mueller – najpierw głową po dośrodkowaniu Guentera Netzera zza linii bocznej pola karnego (i przedłużeniu Zygmunta Maszczyka, który uprzedził próbującego interweniować „Tomka”); a potem po wrzutce Juppa Heynckesa (który oszukał występującego po raz ostatni w kadrze Stanisława Oślizłę) i dośrodkował płasko na piąty metr. Ostania bramkowa akcja Niemców była najładniejsza. Zaczął i skończył Juergen Grabowski. Rozpędził się, rozegrał z Muellerem (a ten z Horstem Koeppelem) i po otrzymaniu zwrotnego podania kopnął z bliska w krótki róg, obok bezradnego Tomaszewskiego.

 

 

Górski: W moim przekonaniu musiałem postawić na „Tomka”!

 

„I po co był panu cały ten Tomaszewski? – takim pytaniem nękano mnie potem przez dłuższy czas na każdym kroku” – zapisał w swym pamiętniku opublikowanym na łamach książki „Piłka jest okrągła”, trener Kazimierz Górski. – „Z początku odpowiadałem na telefony:

– Bo znałem go z młodzieżówki i wykazywał ostatnio niezłą formę. Potem przestałem w ogóle reagować na zaczepki. Czy młody bramkarz rzeczywiście zawiódł i ponosił winę za dotkliwą porażkę? A gdzie była obrona, zobowiązana naprawić błąd, jeśli go nawet popełnił na przykład przy pierwszej bramce? Gdyby poszczególni zawodnicy robili to wszystko, co wcześniej ustaliliśmy, wówczas nie doszłoby do katastrofy. Aż dwóch obrońców miało na krok nie odpuszczać Gerda Muellera, który zdobył właśnie dwie bramki. Sprawie Tomaszewskiego poświęcam celowo nieco więcej uwagi, ponieważ jego występ wywołał prawdziwą burzę. I liczne głosy krytyczne w prasie. Stwierdzam więc jeszcze raz: po pierwsze – w obliczu kontuzji (Jana) Gomoli i niedyspozycji (Piotra) Czai, nie miałem innego wyjścia. Po drugie – niezbyt udane interwencje Tomaszewskiego wiążą się ściśle ze słabszą grą całej drużyny, zwłaszcza niektórych graczy z drugiej linii i defensywy, którzy popełnili szereg poważnych błędów. A wreszcie „Tomek” musiał przecież zdobyć gdzieś reprezentacyjne doświadczenie, ostrogi i zapłacić za co frycowe. Czy akurat musiałem go wystawić  w tak trudnym meczu? W moim przekonaniu musiałem!”

 

 

10.10.1971, Warszawa, eliminacje ME 1972

POLSKA – NRF 1:3 (1:1)

Bramki: Gadocha 28 – Mueller 64, Grabowski 29, 70

POLSKA: Tomaszewski – Musiał, Oślizło, Gorgoń, Anczok –  Szołtysik, Bula (46. Kot), Maszczyk – Banaś (80. Sadek), Lubański, Gadocha. Trener: Górski

 

 

Lubański: już nigdy nie byliśmy tak bezbronni jak wtedy z NRF

 

– Niemcy byli wtedy bardzo silnym zespołem i mocno nas pogonili na Stadionie X-lecia. W składzie z  Franzem Beckenbauerem, Guenterem Netzerem, Gerdem Muellerem i innymi znakomitościami grali fantastyczny futbol. To była dla nas świetna lekcja futbolu, choć przy tym oczywiście bardzo bolesna – do dziś w ten sposób wspomina to spotkanie Włodzimierz Lubański, ówczesny kapitan  zespołu. – Niemcy przerastali nas jeszcze wtedy pod wieloma względami, ale jednocześnie pokazali, gdzie mamy rezerwy. I nad czym w pierwszej kolejności musimy popracować. Dużo dało nam to spotkanie, później byliśmy znacznie lepiej przygotowani na takie batalie; nie przypominam sobie, żebyśmy jeszcze raz byli tak bezbronni jak wtedy na Stadionie X-lecia. Zresztą rewanż z Niemcami wyglądał już zupełnie inaczej, ponieważ nasza drużyna była o wiele lepiej zorganizowana.

Lubański wspomina, że pomeczowa reakcja pana Kazimierza – tradycyjnie – nie była nerwowa. Była wręcz bardzo spokojna, i szkoleniowiec szybko przeszedł do rzeczowej analizy stawiając tezy co trzeba robić, żeby następnym razem zagrać lepiej z przeciwnikiem z tak wysokiej półki jak Zachodni Niemcy.

 

 

 Gmoch: Była grupa w PZPN, która chciała głowy pana Kazimierza!

 

Była też jednak druga strona medalu, o czym na stronie naszej Fundacji wspominał trener Jacek Gmoch: – Pan Kazimierz miał wtedy trudny okres w życiu, zaczęto publicznie kwestionować jego kwalifikacje do prowadzenia kadry. A nawet zarzucać panu Kazimierzowi, że ma luki w wykształceniu. Spotkaliśmy się wówczas przypadkowo pod blokiem – ja wracając do domu on wychodząc do związku. „Słuchaj Jacuś, chcą wykorzystać tę porażkę. Jest w PZPN grupa, która chce mojej głowy i chyba mnie popchną” – powiedział mi wtedy smutno. Właśnie dlatego zaangażowałem się w tę sprawę. Bo w tamtej grupie żądnej dymisji – którą nazywam AWF-owcami, ewentualnie nauczycielami – byli co prawda ludzie z dyplomami naukowymi i dużą wiedzą teoretyczną, ale z nikłym, czy wręcz zerowym doświadczeniem praktycznym. A z tego względu nie cieszyli się w moich kręgach autorytetem. Uruchomiłem grupę piłkarską dla obrony Górskiego, a równolegle i niezależnie od tego pan Kazimierz zaproponował mi współpracę….

 

 

Niemcom nasi piłkarze zawdzięczają coś jeszcze – garnitrury!

  

Selekcjoner Górski ostatecznie posadę – na szczęście dla polskiej piłki – zachował, Gmoch zajął się tworzeniem legendarnego później banku informacji, a i kierownik zespołu Janusz Jasionek, zapamiętał – choć na innym odcinku niemiecką lekcję. Wspomina do dziś: –  Po meczu spotkaliśmy się z Niemcami w Bristolu, na kolacji. Reprezentacja NRF przyjechała w jednolitych garniturach, a my byliśmy poubierani bardzo różnie; na zasadzie każdy wuj na swój strój. Gościom prezes Wiesław Ociepka bardzo ładnie podziękował, co z pewnością nie przyszło mu łatwo – z uwagi na naszą wysoką porażkę i żywy wciąż resentyment powojenny – za sportową atmosferę rywalizacji. Natomiast szef DFB kazał wstać rywalom, aby oddać w ten sposób szacunek naszemu zespołowi. Orły Górskiego patrzyły jak wryte, gdy Franz Beckenbauer wstał pierwszy, a potem zaintonował na cześć biało-czerwonych: hip, hip – hurra. Wszyscy zresztą wstali karnie. I błyskawicznie. U nas trwałoby to minutę. Jadąc na olimpiadę już byliśmy ubrani jak reprezentacja dużego kraju. To co podpatrzyłem u Niemców zgłosiłem selekcjonerowi, a pan Kazimierz wysłał mnie z tym pomysłem do Ociepki. Szef PZPN nakazał szybko znaleźć odpowiednią fabrykę szyjącą garnitury. I wybrać najmodniejszy krój… cdn.

 

 

GAdam