Jerzy Kraska(1): Dał nam powtarzalność

Jerzy Kraska to zarazem jeden z największych talentów i największych pechowców w polskim futbolu. I najbardziej cenionych specjalistów do zadań specjalnych, któremu Kazimierz Górski powierzał – mimo że wstępując w kadrze był jeszcze młodzieżowcem – opiekę nad przeciwnikami wymagającymi szczególnego potraktowania. Dziś przypadają 69. urodziny złotego medalisty olimpijskiego z Monachium. A zatem trudno o lepszą porę na przypomnienie sylwetki jednego z najbardziej charakterystycznych na boisku Orłów Górskiego.

 

 

 

Trenera Górskiego poznałem wówczas, kiedy mnie powołał na zgrupowanie przed meczem kwalifikacji olimpijskich z Bułgarią, w Starej Zagorze. Równie słynnym, jak skandalicznym z powodu sędziowania Rumuna Victora Padureanu. Dla mnie to było wielkie zaskoczenie, choć występowałem w młodzieżówce u trenera Andrzeja Strejlaua i zapewne byłem w niej wnikliwie obserwowany. Bo o pierwszej reprezentacji wówczas jeszcze nawet nie marzyłem – wspomina urodzony w Płocku Kraska na początku długiej rozmowy, której zapis zaprezentujemy w trzech częściach. – Pierwszy raz w kadrze wystąpiłem przeciw NRD, w Łodzi. Ten mecz nie jest uznawany za oficjalny, dziś nie ma go w wykazie, ale na stadionie ŁKS zmierzyły się drużyny narodowe. Na zgrupowaniu odbywającym się już przed Starą Zagorą. Zatem nadal uważam, że zadebiutowałem w meczu z silnymi wówczas Niemcami Wschodnimi, w roli defensywnego pomocnika. To nie była moja nominalna pozycja, ale szybko okazało się, że pan Kazimierz miał na mnie konkretny plan wysyłając młodziakowi powołanie. I dlatego dostałem 90 minut w wygranym 2:1 meczu z NRD-owcami.

 

 

Kadra była wtedy oparta na zawodnikach Górnika i Legii. Jakie zadanie dostał w gronie doświadczonych w europejskich pucharów wyjadaczy niespełna 21-latek ze stołecznej Gwardii?

 

W Bułgarii grał niejaki Christo Bonew, którego nigdy nie widziałem, bo niby gdzie – trzeba pamiętać, że czasy były zupełnie inne niż dziś – ale wszyscy dużo o nim słyszeliśmy. Bo miał się wyróżniać, nie tylko na tle rodaków. No i to właśnie ja miałem zająć się w Starej Zagorze tym klasowym rywalem. Cóż, właśnie w takich okolicznościach zapoznałem się z trenerem Górskim. Szybko rzucił mnie na głęboką wodę, bez poddawania dłuższym sprawdzianom. Po obserwacjach w spotkaniach ligowych i na podstawie występu w Łodzi wiedział, że będę pasował do zespołu. A czasy były takie, że nikt nie dostawał niczego za zachętę, ponieważ możliwości wyboru wśród piłkarzy były wtedy w Polsce duże. A nawet bardzo duże. Nie było menedżerów, nie było kitu, liczyły się wyłącznie umiejętności, a w cenie było międzynarodowe doświadczenie. Dlatego byłem nieświadomy planu trenera Górskiego wobec mnie; jechałem do Bułgarii z nastawieniem, że będę rezerwowym.

 

 

Jaki to był facet, trener Górski?

 

Gdybym miał poszukać jednego słowa oddającego charakter i osobowość pana Kazimierza, to powiedziałbym: ciepły. Bo taki to był człowiek; można było z trenerem porozmawiać na każdy temat, poradzić się, wygadać przed nim ze wszystkich bolączek.

 

 

Nawet z pozycji nowicjusza?

 

Nawet. Przeniosłem się z Płocka do Gwardii w czerwcu 1969 roku, niespełna dwa lata później zostałem, jak się okazało etatowym na kilkanaście miesięcy, reprezentantem Polski. Na Racławickiej – po przeprowadzce ze Stadionu X-lecia – można było się pokazać, na naszym stadionie wszyscy lubili bywać. Obiekt był nowy i kameralny, a mecze fajne. Pewnie także dlatego wszystko w moim przypadku potoczyło się tak płynnie i szybko, w sensie awansu do reprezentacji Polski. Trenerzy Strejlau i Górski nie mieli daleko, żeby popatrzeć, jak prezentuję się na boisku. I jak szybko robię postępy.

 

 

Obaj byli w Gwardii wspominani?

 

Owszem. Roman Jurczak, czy Rysiek Szymczak opowiadali, jak Górski prowadził zespół, a Strejlau coś tam nawet grał. Gwardia była wtedy bardzo solidnym, dobrze poukładanym klubem. Trenowaliśmy jak na zawodowców przystało, z dużą intensywnością. Tak, że już na dzień dobry wysiadały mi stawy skokowe, mimo że trawa wyglądała lepiej niż na angielskich boiskach. Po prostu przeskok w obciążeniach w porównaniu z Mazovią był za duży, i organizm lekko się buntował. Nie było żadnej aparatury, nikt nie dbał o regenerację; szkoleniowcy wychodzili z założenia, że słabszy materiał po prostu się wykruszy. A i tak będzie z kogo wybierać. Selekcja była naturalna. I bezwzględna. W zasadzie to od czasów, kiedy Gwardię prowadził pan Kazimierz nic pod tym względem się nie zmieniło. A w każdym razie tak twierdzili ci, którzy mieli skalę porównawczą.

 

 

Górski miał bogaty warsztat?

 

Był samoukiem, naturszczykiem, dużo improwizował, starał się trafiać do piłkarzy prostymi metodami. Tyle że  do dziś, jeśli mam być szczery, zastanawiam się, co to znaczy bogaty warsztat? Ten trenera Górskiego weryfikowały wyniki. Pozytywnie, nawet bardzo. Pan Kazimierz umiał dotrzeć do zawodników, potrafił wyselekcjonować kadrę i zestawić skład tak, żeby wszystkie klocki do siebie pasowały. I dobrać taktykę pod kątem każdego przeciwnika. Uczyć nikogo nie musiał, bo to nie był już czas na naukę. Zresztą materiał ludzki miał dobry i świetnie wytrenowany, trzeba było natomiast dołożyć pomysł na tę grupę, wizję gry. A na tym polu był niezwykle kreatywny, wręcz fantastyczny. I mówię to z pełną odpowiedzialnością, choć w reprezentacji tak naprawdę grałem przez chwilę. No, może dłuższą. Tak naprawdę byłem powoływany od 1972 do 1974 roku.

 

 

W sumie uzbierało się 13 oficjalnym meczów…

 

…po weryfikacji. Kiedy bowiem kończyłem grać w piłkę tych występów miałem 15. W tym osiem o punkty – w eliminacjach IO i MŚ, i na turnieju olimpijskim w Monachium. Wspomniane spotkanie z NRD w Łodzi było dla mnie niezwykle istotne, a to z Kolumbią w Ingolstadt już na igrzyskach, także dziś nieuwzględniane w statystykach – jeszcze ważniejsze. Niech sobie każdy liczy po swojemu oficjalne mecze, ale mnie nikt nie odbierze debiutu i jednego ze stopni, po którym wspinaliśmy się w Niemczech na najwyższe olimpijskie podium.

 

 

W jakich okolicznościach Górski zakomunikował panu, że zagra w Starej Zagorze w kwalifikacjach olimpijskich?

 

Zacznę od tego, że Bułgaria była wtedy naszym tradycyjnym rywalem, w eliminacjach mistrzostw świata Mexico’70 reprezentacja Polski też zmierzyła się przecież z tym rywalem. Teren wydawał się zresztą dobrze rozpoznany także  z tego powodu, że na zagraniczne obozy w klubach wyjeżdżało się wówczas prawie wyłącznie właśnie do Bułgarii i Rumunii. A wracając do pytania, to nie trener Górski poinformował mnie, że zagram w Starej Zagorze od pierwszej minuty. Tylko, w przeddzień wieczorem, Jacek Gmoch, jego asystent. Na spacerze całej drużyny podszedł do mnie i rzucił po prostu: – Wiesz, że jutro wychodzisz! A niby skąd miałem wiedzieć?! Ucieszyłem się jednak, i już zacząłem się sprężać. Od trenera Górskiego na odprawie usłyszałem, czego konkretnie ode mnie oczekuje. Trochę mina mi zrzedła, kiedy zobaczyłem Bonewa, bo na boisku prezentował się naprawdę świetnie. Miał wszystko, żeby błyszczeć na arenie międzynarodowej.

 

 

Faworytem byli Bułgarzy.

 

To prawda, ale boisko nie potwierdziło przewag gospodarzy. Strzeliliśmy jedną bramkę, a drugiej Padureanu nam nie uznał. Włodek Lubański zdenerwował się już w tym momencie, a później Rumun wyrzucił go z boiska. I misterna taktyka rozsypała się. Miałem nadal kryć Bonewa, ale przecież było nas o jednego mniej, więc musiałem też wykonywać inne obowiązki… Dopiero później dowiedzieliśmy się, że arbiter prowadził ostatni mecz na arenie międzynarodowej… I pewnie też dlatego skręcił nas okrutnie. Na szczęście Hiszpanie, których Bułgarzy także „po gospodarsku” przyjęli na własnym terenie utarli im nosa. A my w Warszawie nie mieliśmy problemu, żeby wziąć satysfakcjonujący rewanż. Tyle że ja na Stadionie X-lecia nie zagrałem. Bo trener Górski postawił na ofensywny skład. I zamiast mnie wybrał wówczas tych, którzy więcej byli w stanie dać w grze do przodu. Taktycznie, jak już wspomniałem, selekcjoner był bardzo sprawny i umiał robić użytek z potencjału, którym dysponował.

 

 

Górski zagotował się w Starej Zagorze?

 

Właśnie nie. Zachował spokój, jak zawsze. Bardziej ruszyło nas, zawodników. W mecz włożyliśmy dużo zdrowia i serducho, ale zdało się to na nic, bo sędzia bezczelnie nas oszukał. Trener miał zawsze dystans do boiskowych zdarzeń, i pewnie dlatego zwykle podejmował trafne decyzje. Nie szukał zresztą kadrowiczów tylko w Górniku i Legii, choć to były wtedy eksportowe zespoły opromienione awansami do dalekich rund w europejskich pucharach, wiedział, że praktycznie w każdym klubie są zawodnicy na reprezentacyjnym poziomie. I na igrzyskach z Gwardii zabrał nas nawet dwóch – mnie i Szymczaka, który wywalczył wtedy tytuł króla strzelców pierwszej ligi. I do Monachium pojechał w nagrodę, gdyż selekcjoner umiał docenić powtarzalność na dystansie całego sezonu.

 

 

Na igrzyskach Górski potrafił też umiejętnie żonglować składem…

 

… a nasza taktyka także nie była za każdym razem taka sama. Na dzień dobry, na spotkanie z Kolumbią, wystawił najlepszy skład, na jaki było nas stać. Na końcowe 10 minut wpuścił mnie za Zygę Szołtysika, więc mówiąc szczerze – pierwszy cel na igrzyskach zrealizowałem już w tym momencie. Zagrałem, i mocno się tym faktem podbudowałem. Byłoby przecież trochę nie halo pojechać na turniej olimpijski i jedynie przyglądać się, jak o medal walczą koledzy. To było jednak świadome działanie, trener przygotowywał mnie już na mecz z NRD, najtrudniejszy w pierwszej fazie grupowej, jednocześnie bardzo rozsądnie gospodarując moimi siłami. W następnej serii z Ghaną dostałem już pełne 90 minut. Dlatego, że to był już bezpośredni szlif przed konfrontacją z Niemcami. Przeciw którym wystąpiło w polu aż 7 zawodników potrafiących bronić. Koncepcja pana Kazimierza okazała się słuszna. A potem – znów były rotacje.

 

 

Mieliście świadomość własnej siły przed wyjazdem do Monachium, Górski wspominał o wyprawie po medal?

 

Nie. Przecież ostatni przed wylotem do Niemiec sparing z Polonią Bytom przegraliśmy 0:3 i prasa nawoływała, żeby to zwycięski klub wziął udział w igrzyskach, a nie kadra prowadzona przez pana Kazimierza. Jechaliśmy do Bawarii tak naprawdę nie wiedząc, co nas czeka. Zawodników mieliśmy dobrych już podczas kadencji selekcjonera Ryszarda Koncewicza, ale świetnie wychodziły tylko pojedyncze mecze. Niekiedy naprawdę przyjemnie było patrzeć, bo widać było, że na boisku była uwalniana duża siła drzemiąca w zespole. Niekiedy… Brakowało bowiem powtarzalności. Dopiero trener Górski dał ją drużynie narodowej. cdn.

 

Rozmawiał ADAM GODLEWSKI