Szczepłek (2): Człowiek z innego świata

Górski nie miał sztabu szkoleniowego w dzisiejszym rozumieniu. Tylko dwóch współpracowników, ale za to jakich! Jacek Gmoch był legendarnym obrońcą Legii i reprezentacji Polski. Andrzej Strejlau też reprezentował kraj, ale jako piłkarz ręczny. W lidze futbolowej zagrał dwa razy jako zawodnik Gwardii – pisze Stefan Szczepłek w drugiej części mocno osobistych wspomnień o Kazimierzu Górskim.

 

Warszawa. Kazimierz Gorski i Jan Englert podczas kręcenia filmu „Piłkarski poker”. fot. Dariusz Górski/FOTONOVA; Zdjęcie wyróżniające: z bazy Kancelarii Sejmu RP.

 

 

 

Olimpiada

 

Tak już zostało. Ale każdy kto rozumiał co nieco z futbolu, zdawał sobie sprawę, że to nie szczęście leży u źródeł sukcesów tylko wybrani przez trenera zawodnicy, realizujący jego plany. A przypadków było coraz mniej. 

 

Na turnieju olimpijskim, który w tamtych czasach ze względu na przepisy o amatorstwie (notorycznie łamane przez kraje socjalistyczne) był w praktyce mistrzostwami Europy Wschodniej, Polacy pokonali wszystkich przeciwników. W eliminacjach Bułgarię, w finałach NRD, ZSRR i Węgry. Trzeba się było do tego solidnie przygotować i znaleźć sposób na każdego przeciwnika. 

 

Być może rzeczywiście raz pomogło nam szczęście. W 68. minucie meczu ze Związkiem Radzieckim. Przegrywaliśmy 0:1, Rosjanom do awansu do strefy medalowej wystarczał remis. To tak, jakby w piątym secie tenisa prowadzili 5:3 i mieli swój serwis. 

 

Górski nie przyjął tego do wiadomości i chcąc wzmocnić atak postanowił wstawić za obrońcę Zbigniewa Guta napastnika Andrzeja Jarosika. Stało się jednak coś, co zdarzyć się nie miało prawa. Kiedy Górski zwrócił się do piłkarza: – Andrzej, rozbieraj się – w odpowiedzi usłyszał: – Teraz to ja nie gram. 

 

Trener w całej swojej pracy nie spotkał się z taką reakcją piłkarza. A dodatku na poziomie reprezentacji? Igrzysk olimpijskich?

 

– Nie miałem czasu się zdenerwować – opowiadał Górski autorowi. – Miejsce na ławce rezerwowych obok Jarosika zajmował pomocnik Zygfryd Szołtysik. Dalej siedzieli  napastnicy: Lato, Kmiecik, Marx, Szymczak, ale już na nich nie patrzyłem. Szołtysik wszedł na boisko, a ja potem czytałem, jaką to genialną decyzję podjąłem. 

 

Wyrównującą bramkę z karnego strzelił Kazimierz Deyna, a na trzy minuty przed końcem, po akcji z Włodkiem Lubańskim zwycięskiego gola zdobył właśnie Szołtysik. Zagrali jak za najlepszych czasów Górnika i występie w telewizyjnym programie Jacka Fedorowicza „Małżeństwo doskonałe”.

 

Pięć dni później, po pierwszym od roku 1939 zwycięstwie nad Węgrami polscy piłkarze zdobyli złoty medal olimpijski. PZPN ogłosił 10 września „Dniem piłkarza”. Górski został przez dziennikarzy i kibiców kanonizowany. 

 

Wembley

 

Euforia przybrała na sile rok i dwa lata później. W ciągu kilkunastu miesięcy polscy piłkarze wygrywali z tymi, od których się uczyli, i których pokonanie należało do kategorii bajek o żelaznym wilku. Anglię, Argentynę, Włochy, Brazylię, Holandię… I nagle to my staliśmy się nauczycielami, a Górski – profesorem dla całego świata. 

 

Do tego doszła legenda meczu z Niemcami, na zalanym wodą boisku we Frankfurcie. Nie powinno się grać w takich warunkach, sędzią nie powinien być Austriak, porozumiewający się bez językowych przeszkód z gospodarzami. Woda odebrała Polakom podstawowy atut: szybki atak. W dodatku nie mógł grać kontuzjowany Andrzej Szarmach. – Gdybym grał, wciągnąłbym tego Beckenbauera nosem – mówił rozżalony napastnik, a my w to wierzyliśmy.

 

Gdyby Polska pokonała wtedy Niemców, w finale mistrzostw świata grałaby z Holandią Johana Cruyffa. I nie stałaby na straconej pozycji. Niestety, wszystkie złe moce sprzysięgły się przeciw nam, bo Polakowi zawsze wiatr w oczy. Dopóki to było możliwe, Górski z piłkarzami ten stereotyp zmieniali. 

 

 

Piłkarze

 

Górski prowadził reprezentację Polski przez pięć lat – od 1971 do 1976 roku. Zdobył złoty i srebrny medal olimpijski oraz trzecie miejsce na mistrzostwach świata. Z 68 meczów wygrał 37. Szczęście jego (i nasze) polegało na tym, że w czasie jego pracy wszyscy reprezentanci występowali w polskich klubach. Z talentów można było zbudować dwie – trzy niemal równorzędne drużyny. 

 

Początkowo reprezentacja opierała się na dwóch najlepszych klubach: Legii Deyny i Górniku Lubańskiego. Ale bramkową akcję na Wembley przeprowadzili trzej zawodnicy z Mielca, którego Anglicy nie mogli znaleźć na mapie: Henryka Kasperczaka, Grzegorza Laty i Jana Domarskiego.

 

Lato miał w Polsce opinię „jeźdźca bez głowy”. Nigdy nie powołano go do reprezentacji juniorów, bo „szybciej biegał niż myślał”. – A ja w nim coś widzę – powiedział Górski i zrobił z Laty króla strzelców mistrzostw świata.

 

On zawsze widział coś, czego nie dostrzegali inni i na tym polegała jego przewaga. Przywrócił do reprezentacji Jana Tomaszewskiego, któremu po przegranym meczu z RFN na Stadionie Dziesięciolecia dziennikarze i kibice zgotowali piekło. I Tomaszewski został bohaterem. 

 

Kiedy wydawało się, że drużyna, która zremisowała z Anglią na Wembley to apogeum polskich możliwości, Górski dokonał w niej aż trzech zmian. Swojego ulubionego piłkarza Leszka Ćmikiewicza, nie kierując się sentymentami zastąpił Zygmuntem Maszczykiem. Stopera Mirosława Bulzackiego, przy którym Cruyff nigdy nie nie strzelił bramki Polsce – 20-letnim Władysławem Żmudą, a zdobywcę gola na Wembley Jana Domarskiego – 23-letnim Andrzejem Szarmachem.

 

Żmudę uznano za najlepszego środkowego obrońcę świata przed 21 rokiem życia. Jeszcze trzy razy wziął udział w mundialach. Szarmach został wicekrólem strzelców.  

 

Mówiło się, że Górski wiele ryzykuje. A on, jeśli był do czegoś przekonany, uważał, że musi się udać. I tak zazwyczaj było. 

 

 

Sztab

 

Górski uczył się zawodu najpierw od starszych. W Legii był to Wacław Kuchar, legendarny przedwojenny sportowiec, a potem trener. Skończył kurs trenerski, zorganizowane przez PZPN w roku 1952 w Wyższej Szkole Wychowania Fizycznego w Krakowie. Kiedy w roku 1955 został trenerem kadry Polski juniorów, zaczął organizować letnie obozy dla kilkuset zawodników. Z jego inicjatywy powstały międzyokręgowe rozgrywki o Puchar Michałowicza. Dzięki temu był bardzo dobrze zorientowany gdzie w Polsce pojawił się jakiś talent. Zawodu uczył się więc od podstaw. 

 

Korzystał z podręczników węgierskich (Arpad Csanadi, Janos Palfai), radzieckich (Michaił Towarowski), polskich (Ryszard Koncewicz, Józef Ciszewski, Jerzy i Tadeusz Grabowscy). Ale czytał też fachową literaturę niemiecką Ottona Nerza i wywiady Seppa Herbergera, trenera, który w roku 1954, w finale mistrzostw świata doprowadził reprezentację RFN do sensacyjnego zwycięstwa nad „Złotą jedenastką” Węgier.

 

Autorem wielu bon motów, które przypisuje się Górskiemu był właśnie Herberger (co sam pan Kazimierz przyznawał). Między innymi: „Piłka jest okrągła, a mecz trwa 90 minut” czy „czas po meczu jest czasem przed meczem”. Dodał do tego własne: „Mecz można wygrać, przegrać albo zremisować” czy „jeśli my mamy piłkę to znaczy, że przeciwnik jej nie ma”.

 

Kiedy prowadził reprezentację nie miał jeszcze studiów wyższych. Dyplom trenerski obronił dopiero w roku 1980, po ukończeniu zaocznych studiów na AWF we Wrocławiu. 

 

Górski nie miał sztabu szkoleniowego w dzisiejszym rozumieniu. Tylko dwóch współpracowników, ale za to jakich! Jacek Gmoch był legendarnym obrońcą Legii i reprezentacji Polski. Andrzej Strejlau też reprezentował kraj, ale jako piłkarz ręczny. W lidze futbolowej zagrał dwa razy jako zawodnik Gwardii.

 

Gmoch, inżynier z wykształcenia, był zwolennikiem metod naukowych, ale drwił z Akademii Wychowania Fizycznego. Uważał, że futbol można zmierzyć i zaprogramować. A fakt, że grał w reprezentacji z Lubańskim, przeciw Anglii i Brazylii działał na jego korzyść.

 

Strejlau reprezentował właśnie AWF, szkołę Jerzego Talagi dosłownie i w przenośni. Z sukcesami prowadził młodzieżową reprezentację Polski, z której dziewięciu zawodników znalazło się w kadrze na mundial. Zderzyli się ze sobą nie tylko dwaj wyjątkowo zdolni, kreatywni i ambitni ludzie (Gmoch rocznik 1939, Strejlau 1940), ale także idee. Obydwaj zarzucali Górskiego swoimi pomysłami, licytowali się w każdej sprawie, prześcigali się w złośliwościach.

 

Górski na to wszystko patrzył, słuchał, czasami dla hecy  ich podpuszczał, bo bawiło go jak stroszą piórka. A na końcu sam podejmował decyzję. Nie było wcześniej i później równie owocnej burzy mózgów, która dałaby reprezentacji tyle dobrego. 

 

 

Ulubieńcy

Górski mało kogo nie lubił. Miał pogodny charakter i zakładał, że wszyscy ludzie są dobrzy. Chyba wyniósł takie podejście ze szczęśliwego domu i Lwowa, w którym wszyscy się szanowali. Ludzie z kresów częściej się uśmiechali.

 

Jego ulubionym piłkarzem był Leszek Ćmikiewicz, którego rodzice też byli kresowiakami. Ćmikiewicz pojechał z Górskim na dwie olimpiady, mistrzostwa świata, a kiedy Górski został trenerem Legii, stał się jego asystentem. To on prowadził „Orłów Górskiego”, dzięki którym wielki futbol i światowej klasy piłkarze trafili pod strzechy. Kiedy Kazimierz Górski zachorował Ćmikiewicz razem z synem trenera – Dariuszem Górskim, na równych prawach zajmowali się jego zdrowiem. 

 

Włodzimierza Lubańskiego i Kazimierza Deynę uważał za najlepszych polskich piłkarzy. Włodek po kontuzji w meczu z Anglią wypadł na długo z wielkiego futbolu. A o Kaziku trener mówił: – Kiedy zaczyna się mecz, moja rola się kończy. Zaczyna rządzić Deyna. 

 

Do Jana Tomaszewskiego miał słabość, ale pytany o niego od razu się uśmiechał: – Tomek to był bramkarz. To wyczerpywało temat, bo w tamtych latach o bramkarzu i lewoskrzydłowym mówiło się, że mają nierówno pod sufitem. 

 

Lewoskrzydłowym był Robert Gadocha, podczas mistrzostw w Niemczech uznany za najlepszego na świecie. – Robercik – mawiał o nim trener, podkreślając jego wyjątkową klasę jak i tendencję do akcji indywidualnych wszelkiego rodzaju. 

 

Działacze

 

 Zazwyczaj nie wtrącali się do jego pracy, bo wszystko szło jak należy. Ale stawali się aktywni kiedy trener podawał skład na mecze lub turnieje. Wtedy uważali, że są fachowcami, którzy mają obowiązek zająć stanowisko. Górski miał na nich sposób. Zawsze przedstawiał im listę z kilkoma nazwiskami więcej, żeby mieli się o kogo kłócić. Oni mieli złudzenie, że o czymś decydują, on niby słuchał, a w tym samym czasie wybrani wcześniej przez niego zawodnicy już przymierzali stroje. 

 

 

Dziennikarze

 

Wiosną 1974 roku napisałem w „Piłce Nożnej”, że na kilka tygodni przed mistrzostwami świata trener reprezentacji nie powinien jednocześnie pracować w klubie. Górski przyjął pracę trenera w ŁKS, ponieważ w PZPN zarabiał grosze. Mimo, że było to już po zdobyciu złotego medalu. A ponieważ w tym samym czasie Darek Górski studiował w łódzkiej filmówce, ojciec chciał być bliżej niego. 

 

Przy okazji jakiejś wizyty w redakcji (a pan Kazimierz wpadał do nas często bo przyjaźnił się ze starszymi dziennikarzami) powiedział naczelnemu, że jak mam za małą wierszówkę to on mi zapłaci, byle bym nie pisał o sprawach, na temat których nie mam wiedzy. I tyle. To były pierwsze miesiące mojej pracy, więc się przestraszyłem. Ale jakoś szybko po tym zdarzeniu  pojechałem z panem Kazimierzem na mecz ligowy do Mielca. Samochód prowadził fotoreporter Tomasz Prażmowski a my siedzieliśmy z tyłu.

 

Do Mielca jedzie się długo więc lepiej się poznaliśmy. Zasypałem go gradem pytań o Lwów, Pogoń, Wilimowskiego. Odpowiedział na wszystkie, ale miał prawo odnieść wrażenie, że ma do czynienia z niegroźnym wariatem.

 

W hotelu „Jubilat” w Mielcu przydzielono nam dwuosobowy pokój z piętrowym łóżkiem. Pan Kazimierz wszedł, popatrzył i powiedział: – pan wybiera, panie Stefanku. Ale ja śpię na dole. 

 

No i jakoś tak wyszło, że od tamtej pory do końca jego dni  byłem traktowany lepiej niż zdecydowana większość dziennikarzy. Trenowałem z reprezentacją, brałem udział w odprawach przedmeczowych (a raz, w Helsinkach, nawet w przerwie). Kazimierz Górski był wielokrotnie moim trenerem w meczach pokazowych w całej Polsce. A kiedy spytałem go czy byłbym uprzejmy przyjechać do mojej Falenicy na mecz i jubileusz klubu, powiedział: Dlaczego nie?

 

„Ja nikomu nie odmawiam” – to była jego dewiza, dzięki której zjednywał sobie sympatyków. Odbierał telefony od dziennikarzy przed północą, jak gdzieś go proszono to starał się przyjechać. Ludzie dziwili się: jak to, wielki Gorski, a taki skromny? Przyjechał do nas? 

 

To był człowiek z innego świata. 

 

Stefan SZCZEPŁEK

 

To druga, i ostatnia, część artykułu, który został opublikowany na łamach magazynu „Plus Minus” 26 lutego 2021 roku.