Ćmikiewicz(2): Po ryjach i po kościach

Lesław Ćmikiewicz w drugiej części wywiadu odsłania kulisy prowadzenia zespołu przez trenera Kazimierza Górskiego. Wspomina powrót do hotelu po meczu na Wembley: – Wracając do hotelu prosto na śniadanie, natknąłem się na Górskiego. „A co Ty Lesiu tak rano na nogach? – zagaił. „A wie pan trenerze, po meczu nie idzie spać” – nie wiedziałem jak się zachować, Kazio wiedział przecież, że się nawet nie położyłem, więc zapytałem, czy mogę zaproponować… po koniaczku. „A czemuż by nie?!” – odpowiedział rozpromieniony szkoleniowiec. Zamówiłem, zapłaciłem, ale przyszła chwila refleksji, że nie mogę pić z trenerem. Więc tylko wzniosłem toast…

 

 

1992 Izrael n/z Kazimierz Gorski / L / Lech Krakowiecki Leslaw Cmikiewicz Zbigniew Kalinski Jozef Mlynarczyk Jerzy Rebacz
fot. archiwum Gorskich/FOTONOVA

 

 

Kazimierz Deyna był pupilem Górskiego? Mógł sobie pozwolić na więcej od innych piłkarzy?

 

E tam, opowieści. Kazio nigdy nie poszedł i nie zabalował alkoholowo. Miał jedno jedyne hobby, którym były dziewczyny. Przez trenera Deyna był traktowany jednak tak samo jak inni. A już na pewno tak samo weryfikowany. Sprawdzianem dla każdego zawodnika był mecz. Jeśli zagrałeś dobrze, to miałeś luz. OK., były wtedy antagonizmy między legionistami i resztą – wtedy, w tamtej sytuacji w kraju nie do uniknięcia – ale każdy na boisku musiał wykonać założoną robotę. A Deyna zawsze dawał jakość, i to dużą, więc nikt nie miał prawa się czepiać, że czasami może być faworyzowany.

 

Pozwalaliście sobie na żarty z trenera z Górskiego?

 

Nie, choć odprawy nudziły nas jak mało co, to nikt nigdy nie ośmielił się zadrwić z Kazia. Dlatego, że Górski to był poczciwy człowiek. Zawsze znalazł czas, żeby zapytać, co słychać w domu, co dobrego w klubie, czy u dzieci wszystko w porządku. Do niego zawsze można było pójść i się zwierzyć z problemów, ze świadomością, że cię zrozumie. I to mimo rywalizacji o miejsce w jedenastce, która wtedy była przecież olbrzymia, bo każdy – ze świetnych, co tu kryć – zawodników chciał grać w podstawie. Trener był pogodny na tyle, że zarażał nas spokojem. Dlatego piłkarze, wszyscy razem i każdy z osobna, nie chcieli wyrządzić mu żadnej krzywdy. A nawet najmniejszej przykrości. Nie można było zrobić niczego, na czym trener i jego autorytet mógłby ucierpieć. To było niepisane prawo naszej reprezentacji. Gdybym powiedział coś brzydkiego na Kazia, nawet w żartach, nie czułbym się komfortowo; tak to odczuwałem. Bo to był nasz ojciec. A nawet więcej niż ojciec.

 

 

Przełomowy dla losów podboju świata przez wasz zespół okazał się wygrany mecz z Anglią – dotąd jedyny w historii zwycięski z tym rywalem – na Stadionie Śląskim?

 

Był niewątpliwie ważny, ale z mojej perspektywy o wiele bardziej niezapomniany był rewanż z Walią w Chorzowie. Nigdy wcześniej ani później nie grałem takiego meczu międzypaństwowego, w którym obie strony tak mocno waliłyby się po… ryjach i kościach. Założenia,  za które brawa należą się trenerom, były takie, że musimy przyjąć twardą, a jeśli będzie trzeba – nawet brutalną walkę. Szkoleniowcy podpuścili nas, że Walijczycy jeszcze przed wylotem z Cardiff mówili, że na pewno przywiozą zwycięstwo z Polski. Inna sprawa, że u siebie rąbali nas równo z trawą, a w naszym gronie nie znalazł się choćby jeden odważny, żeby oddać. Trevor Hockey zmiatał nas dosłownie z boiska, a myśmy nie odpowiadali. W rewanżu, kiedy Terry Yorath kopnął leżącego Gadochę ze szpica w kręgosłup, Robert tylko zapytał, który to numer. Kiedy kilka chwil później spojrzałem w ich kierunku, Walijczyk miał już całą twarz we krwi. Dostał z bani i cześć. Bo walczyć też potrafiliśmy ostro, Górski tego nie zabraniał. Ba, wręcz demonstrował, jakie powinno być nastawienie. W spotkaniu z Anglią w Chorzowie na 2:0, o które pan zapytał, z boiska za czerwoną kartkę wyleciał Alan Ball. Za faul na mnie, bo wykonał duszenie. Oczywiście, w całej tej sytuacji nie byłem – i to mówiąc delikatnie – bez winy, dlatego jeden z angielskich kibiców wybrał się przez żużlowe ogrodzenie na boisko, żeby mnie za karę skopać. Nie zdążył, bo po drodze napotkał Kazia i sam dostał niezłe bęcki. Taki był trener – za nami skoczyłby w ogień.

 

 

Zanim doszło do historycznych eliminacyjnych bojów z Anglią, Górski miał też trudne momenty w kadrze. Choćby po 1:3 z Niemcami. Jak sobie wówczas radził?

 

O ile dobrze pamiętam, w tym spotkaniu nikt nie chciał bronić. Doświadczeni bramkarze bali się klasy Niemców, słusznie pewnie zresztą, skoro aż do 2014 roku nie potrafiliśmy wygrać z tym przeciwnikiem. Dlatego trener wziął z młodzieżówki Tomaszewskiego, a Janek był na tyle odważny, że od razu się zgodził na występ przeciw RFN na stadionie X-lecia. Skończyło się to tak, jak się skończyło, choć to nie golkiper był – jak uparli się wtedy dziennikarze – głównym winowajcą. I nie przypominam sobie, żeby Kazio okazał zawodnikom, że popadł wówczas w jakieś tarapaty. Jeśli mam być szczery, to jestem zdziwiony, że ktoś mógłby chcieć go wówczas wysadzić z posady. Większe napięcie związane było chyba z meczem ze Szwajcarią, w debiucie Górskiego. I to nasze, zawodników, a nie trenera. W każdym razie ze zgrupowania zapamiętałem spokój, luz i merytoryczne podejście szkoleniowca. I sensowne omówienie przeciwnika. Mieliśmy zagrać swoje w Lozannie, zdominować gospodarzy. Do przerwy wychodziło nam to co prawda średnio, bo był ledwie remis, ale skończyło się 4:2. I to był najniższy wymiar kary dla Helwetów. To był udany start Kazia, zaczęło się fartownie. Uznaliśmy więc, że nadal będzie dobrze szło. No i szło. Nikt nie dawał nam przecież większych szans na awans na igrzyska, bo Bułgarzy byli mocni. Na dodatek ograli nas u siebie dość wysoko, po tym jak rumuński sędzia Victor Padureanu wyrzucił z boiska Włodka Lubańskiego. I podjął kilka innych decyzji, które dziś zostałyby odebrane jako kontrowersyjne. Wówczas jednak dała o sobie znać jeszcze jedna cecha trenera Górskiego. Mianowicie – szczęście. Ten człowiek po prostu je miał; jeśli o czymś mógł zadecydować fart, to zawsze przychodził w sukurs Kaziowi.

 

 

Ma pan na myśli konkretne sytuacje?

 

Gdyby amatorska reprezentacja Hiszpanii nie zabrała punktu Bułgarom w rewanżu u siebie, to z naszej olimpijskiej sławy wyszłyby nici. Iberyjczycy byli wściekli, bo ich też Bułgarzy przekręcili na własnym terenie i zagrali jakby walczyli o życie. No i wbrew wszelkim przewidywaniom nie dali się ograć, choć graniczyło to z cudem. Bez fartu Górskiego, pewnie nigdy nie zostalibyśmy olimpijczykami. A przecież dał o sobie znać nie tylko w tamtym momencie. Weźmy na przykład pamiętne zamieszanie w meczu z ZSRR, decydującym o tym, kto zagra w olimpijskim wielkim finale, gdy Andrzej Jarosik omówił wejścia z ławki na boisko. Trener się wkurzył, nawet zaklął szpetnie, ale… szybko się opanował. Nigdy nie podejmował decyzji raptem. Co akurat w tamtej sytuacji zadziałało na jego korzyść. Jarosik był przecież z Zagłębia, a klub z Sosnowca to była perła w koronie I sekretarza PZPR, Edwarda Gierka. Zatem ze względów politycznych lepiej było nie rozdmuchiwać tej sprawy. Kazio ograniczył się więc przy ławce do stwierdzenia, że skończy z turystami w reprezentacji. I dzięki temu Jarosikowi w Monachium się upiekło, ale do kadry już nie wrócił. A zamiast niego wszedł Zyga Szołtysik i już w drugim kontakcie z piłką strzelił zwycięską bramkę. Takie historie, mogły dziać się tylko u Górskiego. I przy jego szczęściu.

 

 

Na Wembley, a później także w finałach mistrzostw świata musieliście poradzić sobie bez Lubańskiego, którego tak bardzo pan do dziś komplementuje. Jakim sposobem?

 

Wypadł Włodek, więc zastąpił go Lato, oczywiście w zdobywaniu goli, gdyż na pozycję Lubańskiego wszedł Andrzej Szarmach. I tu znów dał o sobie znać… fart trenera. Bo nagle, przez pecha najlepszego piłkarza, ostro przyspieszyliśmy. Straciliśmy lidera, ale szybcy skrzydłowi i Diabeł sprawili, że zyskaliśmy… najlepszy atak na świecie, którego wszyscy się bali! Taki był wówczas potencjał polskiego futbolu. Przez nieszczęście Włodka drużyna zyskała na dynamice, ale zyskała też na i kontuzji… Ćmikiewicza. Grałem wszystkie mecze kwalifikacyjne, a wcześniej także na olimpiadzie nikt mnie nie zmieniał. Straciłem miejsce dopiero na zgrupowaniu w Zakopanem przez… żart. Gadocha bawił się z Blauthem, chciał go oblać wodą ze szklanej butelki, ale ten się odwinął, i flaszka wylądowała mi pod nogą. Tak nieszczęśliwie stanąłem na niej, że założyli mi sześć szwów na stopę. Ne wiem, czy gdybym był nawet w najwyższej formie w Niemczech, grałbym tak dobrze jak Maszczyk. Uważam, że drużyna zyskała na wejściu Zygi do składu. Taka prawda.

 

 

Wspomniał pan, że nie byliście drużyną świętoszków. Najmocniejsze balety odbyły się po meczu na Wembley dającym awans do finałów MŚ?

 

Kilka dni czekaliśmy później na mecz towarzyski z Irlandią, więc brytyjska Polonia zaopiekowała się nami bardzo troskliwie. Po spotkaniu balowaliśmy do rana. Wracając do hotelu prosto na śniadanie, natknąłem się na Górskiego. „A co Ty Lesiu tak rano na nogach? – zagaił. „A wie pan trenerze, po meczu nie idzie spać” – nie wiedziałem jak się zachować, Kazio wiedział przecież, że się nawet nie położyłem, więc zapytałem, czy mogę zaproponować… po koniaczku. „A czemuż by nie?!” – odpowiedział rozpromieniony szkoleniowiec. Zamówiłem, zapłaciłem, ale przyszła chwila refleksji, że nie mogę pić z trenerem. Więc tylko wzniosłem toast. Ale to wcale nie był nasz najostrzejszy występ poza boiskiem.

 

 

Kiedy zatem trener pozwolił wam jeszcze mocniej zabalować?

 

Generalnie przymykał oko zawsze, kiedy był powód i moment odpowiedni do zabawy. Brał pod uwagę fakt, że jesteśmy młodzi i rozumiał nasze potrzeby. W 1973 roku polecieliśmy do USA, na zaproszenie Polonii w nagrodę za wywalczenie złota w IO w Monachium. To tournée traktowane było także jako psychiczna odbudowa. Za oceanem zespół rzeczywiście się scementował, ale wyjazd okazał się także bardzo… trudny. Dlatego, że polonusi witali nas nazbyt radośnie. Było na tyle szampańsko, że jednego wieczora na jakimś oficjalnym raucie Kaziowi siedem razy śpiewano 100 lat. A kiedy później udało mi się wyrwać do kuzyna, który koniecznie chciał pokazać życie w Stanach, to w klubie nocnym już na dzień dobry zauważyłem, że byli tam już… wszyscy moi koledzy z kadry. A nawet asystent trenera Jacek Gmoch. No i wszyscy powalczyliśmy do świtu. Rano Kazio znalazł kawałek łąki i chciał lekko chociaż pogimnastykować drużynę, i w swoim stylu rozruszać chociażby dzięki skokom przez konary. Kiedy jednak po pierwszych skłonach towarzystwo się… zwymiotowało, zrezygnował. Kazał wszystkim pójść na basen i nie wychodzić przez co najmniej pół godziny z wody. Protestował jedynie Gmoch, który domagał się regularnej jednostki treningowej, ale szybko wrzuciliśmy Jacka do wody. I przypilnowaliśmy, żeby przez wymagane dwa kwadranse nie mógł opuścić basenu…

 

Rozmawiał Adam Godlewski, cdn.