Ćmikiewicz(1): Marysiu, przesuńmy łóżko

Lesław Ćmikiewicz był jednym z najbardziej ulubionych piłkarzy Kazimierza Górskiego. Już od czasów kadry młodzieżowej, a w drużynie narodowej powołania dostawał od pierwszego do ostatniego zgrupowania. Potem, kiedy Orły Górskiego odżyły w wersji dla oldbojów, był prawą ręką trenera; a po prawdzie to on zarządzał wtedy drużyną. I do ostatnich dni towarzyszył selekcjonerowi, był jedną z dwóch zaledwie osób, która wstęp do pana Kazia miała o każdej porze doby…

 

 

 

03.03.2006 Warszawa Palac Prezydencki Wreczenie przez prezydenta Lecha Kaczynskiego Krzyza Komandorskiego Odrodzenia Polski Kazimierzowi Gorskiemu n/z gratulacje od pilkarzy Leslaw Cmikiewicz Jan Tomaszewski
fot. Dariusz Górski/FOTONOVA

 

 

 

Przed erą Górskiego byli w Polsce znakomici piłkarze, z Ernestem Pohlem i Lucjanem Brychczym na czele, były liczące się w Europie kluby, czyli Legii Warszawa i Górnika Zabrze. Dlaczego brakowało klasowej reprezentacji?

 

Chyba nikt nie umie na to pytanie sensownie odpowiedzieć. Może nie było takiej chemii, jak my mieliśmy z Górskim? Ryszard Koncewicz, który wcześniej był selekcjonerem, to wspaniały facet, bardzo mądry. Wprowadzał nowinki, publikował biuletyny szkoleniowe, pisał książki. Nawet dziś, gdyby przejrzeć te teksty pod kątem prowadzenia zajęć, można by z nich korzystać. Trzymał jednak dystans, który nie pozwalał przeskoczyć pewnej bariery – analizuje były znakomity pomocnik. – Natomiast trenerowi Górskiemu, choć też nie byliśmy aniołkami, żaden z piłkarzy nigdy nie zrobiłby świństwa. Jego kadencja to był wspaniały czas dla polskiego futbolu i piłkarzy, choć nie trwał za długo. Prawda jest taka, że począwszy od 1975 roku tamta wielka drużyna zaczęła się kończyć.

 

 

A kiedy zaczęła się tworzyć?

 

W moim odczuciu po igrzyskach w Monachium. Doszła nowa generacja – Janek Tomaszewski, Mirek Bulzacki, Adam Musiał, Andrzej Szarmach. A potem na mistrzostwa świata jeszcze Władek Żmuda. Juniorski turniej Michałowicza był świetną drabinką do wyławiania największych talentów. W tej masie dobrych graczy były też jednak wielkie indywidualności. Włodek Lubański to był naprawdę KTOŚ, podobnie Kaziu Deyna. A i Robert Gadocha – również. Ale Włodek był  najważniejszy. Nikt tego nie nakazywał, ale podświadomie graliśmy na niego. Był niezwykle inteligentny, na boisku i jako człowiek, więc w reprezentacji miał swoją niepodważalną pozycję. Był niekwestionowanym liderem zespołu. Potrafił nawet zarządzić dodatkowe treningi biegowe przed wyjazdem na olimpiadę do Monachium, po zajęciach zakończonych już przez trenera Górskiego. Nawet jednak Kazio tego nie kwestionował. „Trenerze jeszcze zrobimy tempówki na całą długość boiska.”- ogłaszał. I wszyscy robili, nikt nie odmówił, bo tak kazał Włodek.

 

Pan szybko na swej życiowej drodze spotkał trenera Górskiego.

 

To prawda, a później miałem jeszcze i to szczęście, że grałem od pierwszego do przedostatniego meczu Kazia w jego reprezentacji. Poznaliśmy się na zgrupowaniu juniorów, w Warszawie na AWF, właśnie po Pucharze Michałowicza. To znaczy trener poznał mnie, bo ja słyszałem o nim wcześniej. Po tej konsultacji trafiłem do reprezentacji Polski juniorów, a stamtąd – naturalną koleją rzeczy – do młodzieżówki, którą prowadził pan Górski.

 

 

Jaki to był facet z perspektywy młodego człowieka?

 

Bardzo spokojny, radosny, zarażający przyjemnością wynikającą z gry w piłkę. Nawet z treningu. Na jego zajęciach nie było katowania, nie było żadnego przymusu. Ba, nie było nawet krzyków. Każdy z nas był oczywiście niezwykle szczęśliwy, że trafił do młodzieżówki. Bo to było niesamowite wyróżnienie. A gdy okazało się dodatkowo, że atmosfera na zgrupowaniach jest bardzo fajna, naprawdę wszyscy chcieliśmy być w tej drużynie. A klimat w zespole – i podczas zgrupowań – był rzeczywiście magnetyczny. I to była główna zasługa naszego szkoleniowca. Zresztą nawet jeśli dziś ktoś wymienia imię i nazwisko: Kazimierz Górski, to ludzie uśmiechną się życzliwe pamiętając o jego powiedzeniach, cytatach, podejściu do innych. Pamiętają przyjaznego, stale uśmiechniętego człowieka, a nie tylko jego sukcesy. Choć były niebywałe i pod naszą szerokością okazały się nie do powtórzenia.

 

 

Słownictwo Górskiego różniło się – jako lwowiaka – od innych trenerów?

 

Kazio mówił zawsze z akcentem, z nieodłącznym: mnie się wydaji… Natomiast nie można było w jego słowniku znaleźć jakiejś wielkiej elokwencji, czy literackich odnośników. Bo tego zwyczajnie nie miał gdzie – i kiedy – przyswoić. Przeżył przecież i okupację, i repatriację. Żył w ciężkich powojennych czasach, gdy nie było gdzie mieszkać, i co do garnka włożyć. Gdyby nie pani Maria, to nie wiem, jak Kazio w ogóle dałby sobie radę w tamtym okresie. Bo zawsze ratowała go z wszelkich opresji. Z drugiej jednak strony – zawsze miał szczęście. I to wielkie!

 

 

Do historii przeszły powiedzenia Górskiego. Niby proste, a jednak celne. Tak wówczas mówiło całe piłkarskie środowisko, a on tylko te bon boty firmował własnym nazwiskiem i popularyzował, czy raczej sam wymyślał?

 

Nie zakładam, że filozofia trenera wzięła się ze stosu przeczytanych książek. To życie nauczyło go wszystkiego, co potrafił. A niniejsza uwaga odnosi się również do cytatów, które na trwałe zapisały się w języku polskim. Choć po latach zrobiło się ich tyle, że odnoszę wrażenie, iż niektóre zostały dopisane do niewątpliwie bogatego dorobku trenera Górskiego w tej dziedzinie.

 

 

Nigdy się wam, zawodnikom, nie przejadły?

 

Trochę pewnie tak, bo zawsze na zgrupowaniach otaczał go wianuszek dziennikarzy – w miarę kolejnych sukcesów oczywiście coraz większy – i oni te wszystkie złote myśli utrwalali. Myśmy nie przepadali za kontaktami z reporterami; przeciwnie, stroniliśmy od nich. Tymczasem trener zawsze nam powtarzał: przyzwyczajajcie się, pojedziemy na olimpiadę czy na mistrzostwa świata i od tam od dziennikarzy już nie uciekniecie. I co, dopiero wtedy zaczniecie budować relacje? Miał oczywiście rację. Jak zawsze.

 

 

Sława i sukcesy zmieniły go jako człowieka?

 

Nie, w ogóle! Tak, jak był przyjazny i wesoły przed pierwszym meczem reprezentacji, którą zbudował ze Szwajcarią, takim pozostał do spotkania z NRD w finale olimpijskim w Montrealu, w którym nie mogłem wystąpić z powodu kontuzji. Cieszył się, gdy widział, że my jesteśmy zadowoleni. I chętnie uczestniczył w naszych  żartach. A nawet w kawałach. Wiedział, że w takich okolicznościach wytwarzała się atmosfera w zespole. A w dostarczaniu tlenu do drużyny miała udział także pani Maria, bo znała nie tylko nas wszystkich, ale także wszystkie żony, narzeczone, czy dziewczyny. A nawet imiona naszych dzieci. Zawsze zapytała co słychać, proponowała pomoc.

 

 

Główną siłą Orłów Górskiego była właśnie atmosfera, o której pan tak dużo mówi? Bo Górski nie był – jak już ustaliliśmy –  filozofem futbolu. Nie był nawet wybitnym teoretykiem. Był raczej praktykiem i szkoleniowym talentem-samorodkiem.

 

To wszystko prawda, ale miał za to niesamowite wyczucie do ludzi. I podstawą relacji, które budował była prosta, uczciwa komunikacja. Wychodził z założenia, że futbol jest prostą grą, a przy tym grą błędów, i kto ich popełni mniej, ten wygra. Kiedy sobie przypominam przedmeczowe odprawy, to Kazio skupiał się na tym – i to za każdym razem – żeby z lewej strony, a następnym razem z prawej, zawiązać akcję. „Panowie, pod skrzydłowego podchodzi prawy pomocnik, następnie środkowy pomocnik i tam zawiązujemy nasz atak. Podajemy między sobą i nagle szybki przerzut na lewą stronę” – powtarzał nieustannie. Niby to takie oczywiste, że myśmy nie tylko nudzili się na tych odprawach, ale wręcz zasypialiśmy. Bo naprawdę wałkował te podstawowe schematy bez przerwy. Tymczasem okazało się to kluczem do sukcesu w mistrzostwach świata. W 1974 roku mieliśmy z lewej strony Gadochę, z prawej Grzesia Latę, który szalał i zabijał wszystkich szybkością na swoim skrzydle stronie.

 

 

Górski imponował wam życiową mądrością?

 

Kazio był świetnym człowiekiem, trenerem, i mistrzem w tworzeniu atmosfery, ale z prozą życia codziennego to dawał sobie radę najwyżej średnio. I nie był specjalnie zaradny. Przez większość życia dostawał po dupie, a w PZPN nawet po sukcesach pracował za drobne pieniądze. Ta sytuacja zmusiła go do wyjazdu do Grecji, i dopiero tam zarobił godną kasę. Kiedy rozmawiałem z jego kolegami z boiska, to ze śmiechem opowiadali mi anegdotę, która miała najlepiej charakteryzować Górskiego-piłkarza. Otóż Kazio tuż po ślubie zamieszkał w wynajętym pokoju gdzieś na poddaszu. Kącik był przytulny i fajny, ale tylko do pierwszego deszczu. Ponieważ wtedy przez dziury kapała woda. A kiedy pani Maria poprosiła o załatanie dachu, bo już miała serdecznie dość nieustannego suszenia pościeli, miał zaproponować… przesunięcie łóżka. Na pewno jednak nigdy nie przynosił pracy do domu, z najbliższymi nie rozmawiał o futbolu. Starał się ich od tego izolować. I to była największa wartość. Zwłaszcza w czasie, kiedy już wyszli bytowo na prostą i pojawiły się nie tylko sukcesy, ale i znacznie większe niż wcześniej stresy.

 

 

Był szorstki dla zawodników?

 

Ależ skąd – fajny i radosny! Nie podnosił głosu, nie wyzywał, miał wręcz anielską cierpliwość. Pamiętam jedno z pierwszych zgrupowań Laty w kadrze. W Rembertowie uczyliśmy się stałego fragmentu gry, i Grzesiek musiał zagrać z boku w konkretne miejsce w polu karnym, do wyskoku na głowę. Był wtedy drewniany, nie potrafił tego zrobić, ale to na Kaziu nie zrobiło większego wrażenia. Trener chodził sobie, patrzył z boku i nakazywał powtórki. Dopiero po dziesiątym, albo nawet jedenastym razie przeklął dosadnie i wygonił Grześka z treningu. W pierwszej reprezentacji Polski, po 11 nieudanym powtórzeniu; nie wcześniej! Patrzyliśmy na to ze sporym zdziwieniem, i dopiero po jakimś czasie przekonaliśmy się, że trener doskonale wiedział w jaki potencjał inwestował. I co zobaczył w Lacie, zanim ktokolwiek zdołał pomyśleć, że to może być w ogóle zawodnik na miarę reprezentacji Polski. Tamtej reprezentacji Polski, w moim odczuciu naszej najlepszej w historii, której w pewnym momencie zazdrościł cały świat.  

 

 

Jak ocenialiście szkoleniowy warsztat Górskiego?

 

Mieliśmy już w klubach świetnych zagranicznych trenerów – Geza Kalocsay był w Górniku, Legię prowadził Jaroslav Vejvoda – więc wiedzieliśmy, jak ćwiczy się na świecie. Widzieliśmy zatem, że Kazio nie ścigał się na nowinki z obcokrajowcami. Tylko realizował swój program. Jak znalazł gdzieś kłodę drzewa, albo duży pień, to kazał nam skakać przez tę przeszkodę. I robić po kilkanaście powtórzeń. Zupełnie jakby dawał dzieciom skakankę do zabawy. Pozwalał przy tym na luz, śmiech i żarty. A sam w tym czasie przeczesywał bujną fryzurą, ewentualnie drapał się za uchem.

 

 

Rozmawiał Adam Godlewski, cdn.