Ćmikiewicz(3): Nienaoliwieni nie grają!

W trzeciej i ostatniej części wywiadu z Lesławem Ćmikiewiczem poruszyliśmy wątek szansy biało-czerwonych na tytuł mistrza świata w 1974 roku. Ulubiony pomocnik Kazimierza Górskiego wspomina: – Niemcy bali się nas jak jasna cholera. Straciliśmy jednak na błocie we Frankfurcie największy atut, jakim była szybkość naszego ataku. Mieliśmy sytuacje, stwarzaliśmy je, ale nie szło ich wykorzystać w takich warunkach. Niepotrzebnie przeczytano nam również telegramy od pierwszego sekretarza partii, który już przed pierwszym gwizdkiem głaskał zespół, niezależnie od wyniku. To był błąd, bo trzeba było walczyć o zwycięstwo jak w każdym innym meczu tego turnieju…

 

 

1976 Warszawa Stadion Hutnika n/z (L-P) Henryk Wawrowski Leslaw Cmikiewicz Kazimierz Gorski Ryszard Kosinski Kazimierz Deyna Henryk Kasperczak Zygmunt Maszczyk
archiwum Gorskich/FOTONOVA
UWAGA!!!! Zdjecie moze byc uzyte tylko z prawidlowym podpisem: archiwum Gorskich/FOTONOVA Uwaga ! Cena minimalna do internetu 100 pln .

 

Selekcjoner był wkurzony, że tak ostro pobalowaliście z Polonusami?

 

Górski był wkurzony, ale jakoś mu przeszło. Poprosił tylko organizatorów, żeby na kilka dni wywieźli nas w ustronne miejsce. Wybór padł na King Stone. Nasz zwariowany fan Jerry Tanek trafił jednak i tam. Przy ognisku trudno było siedzieć o suchym pysku, więc Kazio zaczął odsyłać najbardziej zmęczonych do bazy. I bodaj tylko jednego nie zdążył, kolega spadł z wysokiej skały i się poharatał. Zyskał ksywę Jumbo Jet… A trzeba pamiętać, że stamtąd polecieliśmy do Warny na rewanż z Bułgarami za eliminacje olimpijskie. Rywale jakoś w trybie nagłym załatwiali ten mecz towarzyski, być może w polonijnej prasie przeczytali, że po którymś ze spotkań zamiast zwykłej wody piliśmy tą ognistą. Gospodarze szykowali się do walki na specjalnym zgrupowaniu w ośrodku wysokogórskim, my – mieliśmy ogniska i Jumbo Jeta. I co zrobił Kazio, po locie z przygodami, trwającym pewnie dobrze ponad dobę? Otóż po zakwaterowaniu w hotelu każdemu dał litrową butelkę piwa do ręki, i wygonił towarzystwo na plażę. O 11 w nocy. Na roztrenowanie przy pełni księżyca. „Po jednym nie więcej”, jak zaznaczył. Skończyło się tak, że Bułgarów roznieśliśmy, po doskonałym meczu. Lato, który doleciał do Warny z kraju, zdobył dwa gole i rzeczywiście był wśród nas najlepszy. Największym wygranym okazał się jednak trener Górski. Od tamtej pory regularnie latał prowadzić kursy dla bułgarskich trenerów. Traktujące o przygotowaniu mentalnym, i błyskawicznej regeneracji po wyczerpującej podróży. Takie miał szczęście…

 

 

Była szansa na mistrzostwo świata w Weltmeisterschaft 1974?

 

Była, Niemcy bali się nas jak jasna cholera. Straciliśmy jednak na błocie we Frankfurcie największy atut, jakim była szybkość naszego ataku. Mieliśmy sytuacje, stwarzaliśmy je, ale nie szło ich wykorzystać w takich warunkach. Niepotrzebnie przeczytano nam również telegramy od pierwszego sekretarza partii, który już przed pierwszym gwizdkiem głaskał zespół, niezależnie od wyniku. To był błąd, bo trzeba było walczyć o zwycięstwo jak w każdym innym meczu tego turnieju. Gospodarze Weltmeisterschaft mieli więcej doświadczenia, i zrobili z tego użytek, jeśli idzie o motywację. Na suchym boisku, nawet mimo ich lepszego nastawienia, pewnie jednak nasza siła uderzeniowa mogłaby okazać się decydująca. Bo Niemcy nie mieli wtedy od nas lepszego zespołu. Z Brazylią w meczu o trzecie miejsce sytuacja się odwróciła, Latynosi przyjechali na Weltmeisterschaft 1974 po mistrzostwo świata, więc zrozumiałe, że w spotkaniu o miejsce na najniższym stopniu podium zeszło z nich powietrze. Z kolei nam bardzo zależało. I ta determinacja okazała się kluczowa.

 

 

Rywalizacja asystentów Górskiego, Andrzeja Strejlaua i Jacka Gmocha, bawiła was?

 

Jacek był przeraźliwie ambitny. Jeśli widział gdzieś podpis Strejlaua, stawiał autograf nad jego nazwiskiem. Wiele spraw, co wyszło po latach, rozgrywał pod siebie. A potem, kiedy był już selekcjonerem, wyrzucił mnie z zespołu, bo miałem być z obozu Strejlaua, u którego grałem w młodzieżówce… W Niemczech robił też jednak dobrą robotę, znał się na prowadzeniu banku informacji, wiedział na co zwracać uwagę, choć w polskich realiach był prekursorem. To dzięki niemu pokonaliśmy Anglię w Chorzowie, rozpracował przecież dokładnie złe przyzwyczajenia stopera rywali Bobby’ego Moore’a, z czego użytek zrobił Lubański.

 

 

Rozpieściliście wszystkich, skoro po srebrnym medalu olimpijskim w 1976 roku wszyscy wręcz się obrazili na was. A przede wszystkim – na trenera Górskiego.

 

Wszystko zaczęło się psuć już po mistrzostwach w 1974 roku. Dominowały wyliczanki i rywalizacja, kto jest najjaśniej świecącą gwiazdą. Wielkie sławy i duże nazwiska się porobiły. Tomaszewski najlepszy bramkarz, Deyna trzeci w plebiscycie „France Football”, Lato król strzelców. Do tego dochodziły spotkania w zakładach pracy, każdy chciał nas pogłaskać. Skończyła się drużyna, skończyła się atmosfera, wszystko zaczęło się trenerowi Górskiemu rozłazić. Pierwszym punktem programu były kontrakty w zagranicznych klubach i kombinowanie jak wyjechać…. Zresztą Kazio też zapowiedział, że po igrzyskach kończy pracę z reprezentację. W PZPN była to oczekiwana decyzja, działacze ze zrozumieniem podeszli, że chce wyjechać za granicę, i wreszcie zarobić prawdziwe pieniądze. Wśród trenerów zaczęła się walka o spadek…

 

 

…a mimo wszystko udało się wystąpić w wielkim finale. Tyle że to nikogo w Polsce nie usatysfakcjonowało.

 

Prawda jest taka, że już przed wylotem do Montrealu media strasznie z nami jechały. Nawet redaktor Jan Ciszewski, który sugerował, abyśmy wszyscy kupili kolorowe telewizory i igrzyska obejrzeli w telewizji. Spirala nienawiści była tak nakręcona, że podczas zgrupowania w Zakopanem ludzie przychodzili i pluli na nas. Naprawdę. Doszło więc do tego, że poprosiliśmy ministra sportu, żeby nie wysyłał nas olimpiadę. W świetle tych zdarzeń srebrny medal nie był więc złym osiągnięciem. Choć prawda jest taka, że był jakiś… niefartowny. Nawet moje dzieci nie chciały się nim bawić… Wszyscy byliśmy już jakoś wypaleni, ja dodatkowo złapałem kontuzję w półfinale z Brazylią wygranym 2:0. Zatem nie tylko z powodu psychicznego zmęczenia nie wystąpiłem w decydującym, ale zupełnie nieudanym, spotkaniu na igrzyskach, które było definitywnym końcem pewnej epoki w polskim futbolu. Końcem epoki Pana Trenera Kazimierza Górskiego.

 

 

Potem pojawiły się jednak Orły Górskiego w wersji reprezentacji oldbojów.

 

Zaczęliśmy pielęgnować naszą legendę, gdy Rosjanie zaprosili nas na mecz do rodzinnego miasta Stalina, w stanie wojennym. Gruzini to fajny i gościnny naród, w Gori nie brakowało więc wódki i dobrych zakąsek, a u nas tedy nie było niczego. Każdy miło wspominał zatem ten wyjazd, a potem Rosjanie przyjechali do nas z rewizytą. I tak narodziły się Orły Górskiego dla weteranów. Pan Kazimierz zaczął z nami jeździć na mecze po powrocie z Grecji. I naprawdę świetnie się bawił. Kiedyś goszcząc u Janusza Palikowa – zanim jeszcze ten został politykiem – dostaliśmy szampany. Kilkanaście skrzynek. Wracaliśmy więc w doskonałych nastrojach, ale Kazio czujnie – niczym antyradar – na przednim siedzeniu. No i autokar zatrzymała policja. Świecący latarką funkcjonariusze nie byli w stanie ukryć szoku. „Ty, tam siedzi Górski.” „Nie pier…, który Górski?” „No, ten słynny trener Górski”. Kiedy to usłyszeliśmy, Kaziu wszedł w swoją rolę: „Czemu to panowie nas zatrzymują.” „Bo jechaliście za szybko” – padła odpowiedź. „Jak za szybko, to niemożliwe! Siedziałem koło kierowcy i nie zauważyłem” – przekonywał bardzo sugestywnie. No i odpuścili. W zamian za to poszedł do bagażnika i dał każdemu po butelce szampana. A na koniec jeszcze po lampce z nimi wypił. Gdy poprosili o otworzenie, powiedział: „Nie widzę przeszkód.” Cały Kazio. Radosny i szczęśliwy. Pamiętam też, że kiedy przyjechaliśmy pierwszy raz ma olimpiadę polonijną w Stalowej Woli, bankiet już się zaczął, ale wszyscy siedzieliśmy karnie o suchym pysku, bo nie było jeszcze trenera. Kiedy wreszcie przyjechał, organizatorzy się poskarżyli, że nic nie wypiliśmy. Trener zerknął co stoi na stole – a wiedział od Murrhardt, że nie za bardzo przepadamy za szampanem, tylko wolimy mocniejsze trunki – więc powiedział bez ogródek: „Mnie się wydaji, że ta drużyna nienaoliwiona we właściwy sposób to wcale nie zagra.” Kumaty gospodarz zorientował się o co chodzi. A za jednym zamachem dostaliśmy też przyzwolenie, że możemy zacząć bankietować. Jak za dawnych lat, dlatego niektórzy prosto z bankietu trafili na boisko…. I ze wspomnieniem na ustach, jak to prowadząc reprezentację Kazio regularnie spotykał się ze swym przyjacielem – niejakim Guciem – słynnym cichociemnym, a po wojnie autorem poczytnych kryminałów w zielonym barku w hotelu Victoria. Umawiali się po lwowsku, na delikatną ćmagę, ale w rzeczywistości decydowali się na koniaczek. A potem trener Górski zwykł mawiać, że chyba jest… anarchistą, skoro pije Napoleona.

 

 

Tak radośnie i wesoło nie było, niestety, do ostatnich dni pana Kazimierza…

 

Niestety, nie… Gdy miał lecieć do Atlanty na igrzyska, pan Kazimierz zasłabł przy goleniu. Okazało się, że po tym, gdy zjadł placki i popił zsiadłym mlekiem, pękł mu przełyk. Nie było akurat pani Marysi, przebywała u córki Uli w Grecji. Początkowo wydawało mi się, że w tym wielki nieszczęściu znów będzie można dopatrywać się fartu, bo gdyby trener wsiadł do samolotu, to już by nie udało się go uratować. A Eugeniusz Pietrasik, szef naszej misji, nie przeżył wtedy ceremonii otwarcia. Zasłabł i już nie udało się go odratować…. Myślałem więc, że szczęście nie opuściło Kazia. Wraz ze mną przyjeżdżali do niego Leszek Krakowiecki, nasz masażysta z kadry i Stefan Majewski, wyprowadzaliśmy trenera na powietrze, uczyliśmy od nowa chodzić… Jak się niestety okazało, to były początki nowotworu… Męczył się okrutnie. Tylko ja i Józef Baryła mogliśmy wchodzić do domu, i do szpitala, o każdej porze do trenera. Pojawiły się przez to niesprawiedliwe teksty, że nam dwóm zostawia testament i przesłanie. Tymczasem wówczas w Kaziem nie można było już rozmawiać, tak straszliwie cierpiał… Dopiero kiedy już odszedł, wróciła myśl, że u trenera Górskiego nigdy nie było ciszy, zawsze był śmiech i spontaniczna radość. I to dzięki niemu tak bardzo lubiliśmy spotykać się na zgrupowaniach. Bo jak mawia Janek Tomaszewski, tylko On ze zwykłych kopaczy potrafił zrobić znakomitych piłkarzy…

 

 

Rozmawiał Adam Godlewski