Władysław Żmuda mecz z Anglią na Wembley, od którego zaczęła się złota dekada w polskim futbolu, obejrzał jeszcze – jako kadrowicz młodzieżówki – z londyńskich trybun. Już trzy dni później zadebiutował jednak w kadrze Kazimierza Górskiego. A potem dołożył jeszcze 90 innych meczów w reprezentacji Polski. Z czego aż 21 na 4 mundialach, z których przywiózł 2 medale! Okazał się cudownym piłkarskim dzieckiem Trenera Tysiąclecia, zatem trudno o lepszego rozmówcę w tygodniu upamiętniającym 100. rocznicę urodzin najbardziej utytułowanego polskiego szkoleniowca.

Jaki był Górski? To znaczy jakiego pan zapamiętał z perspektywy bardzo młodego człowieka wchodzącego do kadry?
Pan Kazimierz był przede wszystkim wspaniałym człowiekiem. Atmosfera w jego kadrze była rodzinna, a dla zawodników był trenerem, ojcem, lekarzem, psychologiem, był wszystkim – wspomina 67-letni dziś Żmuda. – Miał wielki autorytet, nawet sprawy trudne załatwiał szybko. I jak nikt inny potrafił rozluźnić napiętą sytuację. Był śmiech, ale kiedy trzeba było – nie brakowało również powagi. Reagował zawsze w tempo, i tak jak powinien. A przede wszystkim miał nosa. Oprócz wiedzy, umiejętności, dobry trener musi mieć dobrą intuicję. A pan Kazimierz miał fenomenalną. Po latach, kiedy troszkę zaprzyjaźniliśmy się mimo różnicy wieku, opowiadał mi swoje rozterki po olimpiadzie w Monachium – czy to na spotkaniach prywatnych, czy podczas meczów Orłów Górskiego: „Władziu, jak jest dobrze, to może być jeszcze lepiej. Dlatego nieustannie poszukiwałem nowych zawodników, i nowych wariantów. Bo nie można zamykać selekcji pół roku, a nawet miesiąc przed ważnym turniejem. Ja poszukiwałem do samego końca optymalnych rozwiązań”.
Opowiadał dowcipy, czy wolał śmiać się z waszych?
Lubił pożartować, nigdy nie stronił od tego, żeby grupa miał powód do uśmiechu. A czasem nawet do śmiechu. I gdy zobaczył, że po ciężkich treningach grupa była zmęczona, potrafił przerwać kolejne zajęcia, w połowie czy trzech czwartych i zarządzić… grill. „Panowie schodzimy, odnowa biologiczna jest obowiązkowa, a po południu nie ma dziś treningu. Zamiast tego będzie ognisko. I piwko.” Widział, że mieliśmy ciężkie nogi, biegaliśmy z trudem, więc uznał, iż nie ma sensu potęgować zmęczenia. Wyczucie miał znakomite. Kiedy był czas pracy, to harowaliśmy. Kiedy jednak uznał, że nadchodzi czas rozrywki – naprawdę mogliśmy się rozluźnić i pobawić. Na piwko zawsze zezwalał, i przymykał oko, kiedy kończyło się na dwóch.
W jakich okolicznościach poznał pan Kazimierza Górskiego?
Gdy grałem jeszcze w reprezentacji Polski juniorów, pan Kazimierz prowadził kadrę U-23, i zetknęliśmy się na jednym ze wspólnych zgrupowań. To znaczy – wówczas po raz pierwszy zobaczyłem trenera, ale oczywiście nie zostaliśmy sobie przedstawieni. Najwyraźniej jeszcze wówczas nie dostrzegł we mnie tego, co zobaczył, gdy miałem 19 lat i dostałem powołanie na mecz z Irlandią, który był rozgrywany kilka dni po historycznym remisie na Wembley. – To na Wyspach tak naprawdę poznaliśmy się.
Miał czas między Londynem a Dublinem pogadać wówczas ze zdolnym młodzieżowcem? Czy był – jak cała ekipa – pod wpływem sukcesu, którym był awans do finałów mistrzostw świata kosztem bardzo wtedy silnej Anglii.
Oczywiście, że był pod wpływem sukcesu. Przekazał jednak szybko trenerowi Andrzejowi Strejlauowi, który prowadził nas w młodzieżówce, że ja i Andrzej Drozdowski zostajemy na towarzyskie spotkanie w Dublinie z pierwszą reprezentacją. I to było wszystko, obowiązywał wówczas chłodny wychów cieląt, selekcjoner nie przeprowadzał ze mną żadnych rozmów powitalnych. Miał inne sprawy na głowie. Przed meczem po prostu podał skład i omówił taktykę. A ja byłem młody i nawet nie śmiałem prosić o jakiekolwiek szersze wprowadzenie. Ba, w ogóle o tym nie pomyślałem. Czasy były zupełnie inne, podstawą był szacunek. Dla trenerów, ale także dla starszych zawodników.
Stasi kadrowicze przyjęli pana…
…serdecznie. Byli w znakomitych nastrojach, świętowali, więc w zasadzie to nie było lepszego momentu na wprowadzenie mnie do reprezentacji. Szczęście malowało im się na twarzach, po wywalczeniu awansu na mundial zostali bohaterami narodowymi. A i ja byłem w uprzywilejowanej sytuacji, ponieważ spotkanie na Wembley obejrzałem z wysokości trybun, podobnie jak wszyscy koledzy z młodzieżówki. Wówczas nawet nie sądziłem, że trzy dni później zagram z tymi artystami futbolu, z których wielu miało już przecież na koncie złoty medal olimpijski.
Jak mecz na Wembley, który rozpoczął zupełnie nową erę w polskim futbolu wyglądał z perspektywy trybun?
To był kocioł. Nerwy na widowni były ogromne, bo wyglądało to tak, że Anglicy za chwilę nas stłamszą. Na starym Wembley akustyka była specyficzna, tumult niesamowity i w zasadzie nikt z miejscowych kibiców nie wątpił, że za chwilę padnie gol dla gospodarzy; bo musi, tak bardzo gnietli nasz zespół. Przyznam uczciwie, że miałem podobne, czy wręcz identyczne odczucia. Naprawdę wszystko na to wskazywało. Skończyło się jednak po naszej myśli i rzeczywiście można było pisać zupełnie nowy rozdział w historii polskiego futbolu.
Kadra w pańskim debiucie nie wypadła olśniewająco. Skończyło się 1:0 dla gospodarzy. Mogło być lepiej?
Oczywiście, nawet jeśli w bloku obronnym zabrakło Janka Tomaszewskiego i Jurka Gorgonia, a zatem dwóch najważniejszych wówczas ogniw. A to nie były przecież jedyne absencje. Na dodatek większość zespołu była w euforii, trudno było w tym momencie nawet Kazimierzowi Górskiemu zmobilizować zespół. Irlandia była wtedy słaba, ale na nasz rozbawiony i ustawiony w eksperymentalnym składzie zespół znalazła sposób.
W debiucie dostał pan pełne 90 minut. Jakie były wskazówki Górskiego?
Proste. Zagrałem w parze z Funiem Bulzackim, on był starszy i znacznie bardziej doświadczony, więc mnie przypadła rola forstopera. Miałem zaopiekować się środkowym napastnikiem, którego kryłem indywidualnie. Mimo porażki, trener Górski był zadowolony z realizacji zadań, które miałem wykonać. Drozdowski, czyli drugi młodzieżowiec nie dostał nawet minuty, a ja zagrałem cały mecz. Może już wówczas selekcjoner powziął wobec mnie dalekosiężne plany? W 1973 roku miałem bardzo dobry start, ale szybko – już po siódmym meczu – przyplątała mi się kontuzja. 21 maja miałem operację łąkotki, a pięć miesięcy później zadebiutowałem w kadrze narodowej. Szybko się pozbierałem, miałem wtedy zdrowie, naprawdę.
Gra w wyjściowym składzie od pierwszego meczu finałów mistrzostw świata w Niemczech w 1974 roku była dla pana niespodzianką?
I to wielką! Nie grałem przecież w ogóle w eliminacjach mundialu, a przed startem Weltmeisterschaft 1974 wystąpiłem w pierwszej reprezentacji tylko w trzech oficjalnych meczach. Zatem powołanie do szerokiego składu na mundial było dla mnie przyjemnym zaskoczeniem. A pierwsza jedenastka to była sensacja-rewelacja, której absolutnie nie mogłem się spodziewać.
Rozmawiał pan kiedykolwiek z selekcjonerem, co zadecydowało o wyborze nieopierzonego młokosa do wyjściowego składu?
Owszem, wiele lat później, kiedy byliśmy już na nieco innej stopie, a Orły Górskiego bawiły się w futbol w kategorii oldbojów. W odpowiedzi od pana Kazimierza usłyszałem: „Władziu, to tajemnica mundialu. I niech tak pozostanie.” W 1974 roku, przed mistrzostwami świata zgrupowanie w Zakopanem trwało miesiąc. I tam często były odprawy, trenerzy niejednokrotnie z nami rozmawiali. Nawet jednak wówczas nie byłem przygotowywany na występ z Argentyną od pierwszej minuty. Dlatego miałem prawo być zaskoczony. Trener Strejlau, z którym miałem najlepszy kontakt z racji występów w młodzieżówce, także nie puścił pary z ust. Co prawda po kilku sparingach, w których byłem zmiennikiem, zacząłem wychodzić w podstawowej jedenastce, ale to była zbyt krucha podstawa, żeby na tym opierać przypuszczenie, iż trener Górski już szlifuje wyjściowy skład. Zawodnicy widzą i czują podczas zajęć, jakie zestawienie jest szykowane na mecz, ale wówczas dla mnie była to wielka niewiadoma. Dopiero, kiedy Jacek Gmoch zaczął charakteryzować Mario Kempesa w indywidualnej rozmowie, i zwracać szczególną uwagę, że to gracz lewonożny, dotarło do mnie co się naprawdę kroi.
W Gwardii Warszawa trenował pan wówczas u poprzedniego selekcjonera, Ryszarda Koncewicza. Co obu kolejnych trenerów kadry różniło?
Byli z zupełnie innych bajek. Inne charaktery, inne metody, inne podejście do zawodników, inna dyscyplina. Koncewicz miał fantastyczne podstawy teoretyczne, ale był też bardzo dobrym praktykiem. Jak cała ta grupa lwowska, począwszy od Wacława Kuchara, przez Michała Matyasa i właśnie Faję, po Górskiego. Miałem szczęście, że w Gwardii jako 18-latka prowadził mnie Koncewicz, bo piłkarsko to właśnie ten trener mnie ułożył. Początkowo wystawiał mnie w środku pomocy, mimo że z góry zakładał, iż zostanę stoperem, i bardzo hamował po powrocie do treningów po operacji łąkotki zezwalając tylko na pół treningu i wykluczając z wewnętrznych gierek. Widział, że energia mnie rozpiera, ale wiedział, jak trzeba postępować w zaistniałej sytuacji. Medycyna znajdowała się wtedy na bardzo niskim poziomie, ze zdrowiem nie było żartów. Tymczasem dzięki wiedzy i doświadczeniu Faja prowadził mnie wręcz wzorowo. Był bardziej stanowczy od pana Kazimierza, trzymał większy dystans i rygor w zespole, co na pewno przekładało się na atmosferę. A właśne atmosfera dla wyników Orłów Górskiego była kluczowa.
Górski jednak także nie pożałował Adamowi Musiałowi twardej ręki podczas finałów mistrzostw świata w Niemczech, po spóźnionym powrocie z wypadu na piwo.
Nie pożałował, bo Adam sam prosił się o tę aferę. Jako młody załapałem się wówczas na browarek z rozrywkową ekipą. Było nas siedmiu, czy nawet ośmiu, ale wszyscy inni poza Musiałem – kiedy zobaczyli Górskiego w hotelowym lobby – uciekli po schodach na górę. Błyskawicznie. Wróciliśmy później niż było nakazane, nie było więc sensu dyskutować. Bo nie mieliśmy argumentów. Adam zaczął jednak rozmawiać, i trener zauważył, że wypił o dwa piwka za dużo. Tylko z tego powodu wybuchła afera. Gdyby uciekł razem z nami i schował się w pokoju, nie byłoby w ogóle tematu.
Jak Górski reagował w trakcie meczów? Zwłaszcza kiedy gra się nie układała?
Nawet kiedy miał powody, żeby być zdenerwowany, nie okazywał tego po sobie. Był opanowany, my widzieliśmy kamienną twarz. Mobilizował, dawał konstruktywne uwagi i na każdym kroku budował w nas pewność siebie. Do tego stopnia, że uwierzyliśmy, że możemy wygrywać z największymi wówczas potęgami piłkarskimi na świecie. Powtarzał, że są to tacy sami ludzie jak my, i tacy sami piłkarze, tylko urodzili się w Brazylii albo we Włoszech. Z jakiego powodu mielibyśmy więc być gorsi? Dzięki temu udało się pokonać prawie wszystkich, od których wcześniej reprezentacja Polski dostawała lanie. Prawie, bo z wyjątkiem Niemców z RFN. Oni w tamtym okresie byli po prostu lepsi i potrafili z nami grać. A kiedy byliśmy najmocniej rozpędzeni przed słynnym Meczem na Wodzie w finałach mistrzostw świata, w sukurs gospodarzom turnieju przyszły kałuże na boisku we Frankfurcie. (cdn.)
Rozmawiał Adam GODLEWSKI