Kiedy przyszła papieska odpowiedź, mimo że leżał w szpitalu po ciężkiej operacji, pan Kazimierz złapał oddech. I to głębszy. Wcześniej był w bardzo kiepskim stanie, a po liście od Jana Pawła II wrócił mu uśmiech. A wraz z nim zdrowie – wspomina w drugiej części długiej rozmowy Zofia Czernicka, która ma prawo określać się przyjaciółką Kazimierza Górskiego. – Mówię poważnie – korespondencja od ojca świętego zadziałała terapeutycznie. Nie byłabym wcale taka daleko od tego, żeby rozpatrywać to pismo i jego oddziaływanie na trenera Górskiego w kategorii jeszcze jednego cudu Karola Wojtyły.

Jak na obecność Kazimierza Górskiego reagowali ludzie spoza środowiska futbolowego, z którymi stykaliście się na wieczorach autorskich trenera?
Bez słowa przesady – wręcz z uwielbieniem! Dla tych, którzy tłumnie przychodzili na spotkania autorskie, to było ogromne przeżycie, spotkanie z trenerem Górskim. Wychodzili zachwyceni i szczęśliwi, że dane im było porozmawiać z panem Kazimierzem. Książki zawsze były podpisane do ostatniej, każdy chętny miał dedykację, autograf i wspólne zdjęcie. Pod tym względem ten dziarski staruszek był jak gwiazda rocka; niemal hipnotyzował publiczność.
Kto ze środowiska był blisko pana Kazimierza do ostatnich momentów, skoro piłkarze z generacji, która apogeum osiągnęła na przełomie lat 80. i 90-tych poprzedniego stulecia nie garnęli się po nauki do Trenera Wszech Czasów?
Na pewno Leszek Ćmikiewicz, który był bardzo oddany, i bardzo sobie ich znajomość pan Kazimierz cenił. Bez wątpienia do grona najbliższych zaliczał się także Andrzej Strejlau, którego także często spotykałam przy Górskich. W dobrych relacjach pozostawał także z Michałem Listkiewiczem, choć nie był to – oczywiście w mojej ocenie, czy z mojej perspektywy – aż taki stopień zażyłości, jak z Ćmikiewiczem czy Strejlauem.
Wróćmy jeszcze do Ciechocinka. Jak Górski odnajdywał się na festiwalach muzyki cygańskiej?
Fantastycznie! Zawsze siedział w pierwszym rzędzie, śpiewał, klaskał, wymachiwał rączkami, tak jak zasugerował wodzirej, zrywał się do wspólnych tańców, mimo że był już słabego zdrowia. Słowem – bawił się w najlepsze. Oczy mu wtedy radośnie błyszczały. To zdecydowanie były jego ulubione chwile, który – tak się domyślam – przypominały mu dzieciństwo we Lwowie. Ja także w domu rodzinnym słyszałam nieustannie, że mieszkali tam razem Polacy, Ukraińcy, Żydzi, Ormianie, Cyganie, Rosjanie. Każdy miał swoją działkę, ale wszyscy żyli w zgodzie i wzajemnie te kultury się przenikały. Myślę, że stąd ta sympatia do cygańskiej odmienności u pana Kazimierza. Też wyniosłam to z domu, dlatego festiwal w Ciechocinku był moim ulubionym dzieckiem. Miałam pociąg do kulturowych inności, do egzotyki, i takie same oczekiwania zobaczyłam w panu Kazimierzu. Podobały mu się również cygańskie zasady, oparte na poszanowaniu dla starszych, gdzie seniorów całuje się w rękę, obojętnie, czy jest to matka, czy ojciec. Był wręcz zachwycony szacunkiem młodych Cyganów dla wcześniejszych pokoleń. Kryła się w tym z pewnością także sympatia, czy pewna nostalgia za utraconym Lwowem i kodeksem tego miasta. Miasta radosnego, ale i zawadiackiego. To była jakaś magiczna sprawa, musiała tam panować magiczna atmosfera. Ludzie tam urodzeni wyjechali ze Lwowa, choć po prawdzie zostali z niego wygnani, ale Lwów pozostał w nich na zawsze. Moja mama, jak umierała, zostawiła jedno jedyne życzenie. Nie, żeby na nagrobku napisać, że była profesorem pediatrii z międzynarodowymi osiągnięciami. Tylko, że urodziła się we Lwowie.
Górski nawiązał jakieś relacje z gwiazdami nurtu folklorystycznego, który swoje festiwale urządzał w Ciechocinku?
Oczywiście! Wręcz koleżeńskie chociażby z Don Wasylem, największą wówczas gwiazdą muzyki cygańskiej w Polsce i dyrektorem festiwalu w Ciechocinku. Nurt był wówczas niezwykle popularny, Polacy uwielbiali ten folklor. Oglądalność biła wówczas wszelkie rekordy, pamiętam, że była porównywalna jedynie z tą, którą cieszyła się pielgrzymka papieża Jana Pawła II do Polski.
A skoro już o papieżu mowa, to w bardzo trudnym dla trenera Górskiego momencie, gdy wydawało się, że odchodzi doszło do korespondencji z Karolem Wojtyłą…
…rzeczywiście był to bardzo wzruszający moment, bo kancelaria ojca świętego nie każdemu odpisywała na listy. Józef Baryła, przyjaciel pana Kazimierza, wysłał do Watykanu jako prezent świąteczny książkę z prośbą o modlitwę o zdrowie, oczywiście w imieniu trenera. Odpisał, na życzenie Jana Pawła II, arcybiskup Leonardo Sandri. Zdarzyło się tak oczywiście dlatego, że Wojtyła była wielkim fanem piłki, miał ducha sportowego, cenił więc sobie Górskiego jako niezwykłego człowieka. Bo to był niezwykły człowiek. A mówię to nie dlatego, że tylko tak wypada mówić o zmarłym. Po prostu o panu Kazimierzu nie da się inaczej. W każdym razie, kiedy przyszła papieska odpowiedź, mimo że leżał w szpitalu po ciężkiej operacji, złapał oddech. I to głębszy. Wcześniej był w bardzo kiepskim stanie, a po liście od Jana Pawła II wrócił panu Kaziowi uśmiech. A wraz z nim zdrowie. Mówię poważnie – korespondencja od ojca świętego zadziałała terapeutycznie. Nie byłabym wcale taka daleko od tego, żeby rozpatrywać to pismo i jego skutki w kategorii jeszcze jednego cudu Karola Wojtyły. Naprawdę! Stan pacjenta przed był nierokujący, a po – naprawdę odmienny. Zupełnie! W krótkim czasie, i biorąc pod uwagę ówczesne wszystkie istniejące już ograniczenia pana Kazimierza, wręcz bardzo dobry.
Jak Górski oceniał stan naszego futbolu w połowie pierwszej dekady XXI wieku?
Był zły na to, co musiał oglądać. Nie godził się z komercjalizacją futbolu, twierdził, że zabiła entuzjazm i radość z gry w piłkę. Sam zresztą nigdy nie dbał o pieniądze i apanaże, co na koniec przypłacił naprawdę niską emeryturą. Cieszył się chwilą, interesował go futbol, a nie kontrakty. I średnio odnajdywał się w świecie kolejnych płacowych oraz transferowych rekordów. Dla pana Kazimierza to było zaprzeczenie istoty futbolu. Owszem, walczył o premie dla swoich zawodników, dla Orłów Górskiego, ale własne mecze piłkarskie rozgrywał w zupełnie innym wymiarze. Na pewno nie finansowym. Był skromnym człowiekiem, żył także bardzo skromnie.
Miał za to wielką radość życia…
…którą emanował jeszcze nawet wtedy, kiedy się zaprzyjaźniliśmy. Czyli u schyłku swego bogatego w sukcesy sportowe życia. Nawet gdy był już słabego zdrowia, nigdy nie odmówił seteczki dobrego alkoholu na powitanie. Twierdząc – na moje uwagi, że może lepiej nie – że to właśnie wyłącznie dla zdrowotności! A poza tym nie wypada odmówić. Był urodzonym gawędziarzem, lubił rozmawiać, lubił opowiadać, a w takich sytuacjach kropla alkoholu zawsze mu pomagała, żeby język był bardziej giętki. Mógł perorować godzinami. Naprawdę. Był błyskotliwy, inteligentny, i miał dar łączenia ludzi. Dziś łączy nas piłka, a w tamtych czasach wszystkich w reprezentacji Polski łączył Kazimierz Górski. Piłkarzy, działaczy, kibiców. Wszystkich. Ba, robił to długo po zakończeniu nie tylko kariery szkoleniowca, ale także prezesa PZPN.
Rzeczywiście miał noktowizory w oczach, znał się na ludziach i błyskawicznie potrafił każdego ocenić i zaszeregować?
Z tym się urodził. Nie uprzedzał się jednak, nie okazywał niechęci, nawet jeśli oceniał kogoś mało pozytywnie. Lub wręcz negatywnie. A nawet kilku piłkarzy miało u pana Kazimierza niepochlebne opinie, pewnie nawet nie zdając sobie sprawy jak bardzo jest zła. O nazwiska proszę jednak nie pytać… Owszem, byli i tacy – a sporo jednostek w tym gronie rekrutowało się ze środowiska dziennikarzy – do których mocno się zniechęcił. Takich odsuwał, nie chciał, żeby w ogóle przebywali w jego towarzystwie. Zdarzyło się, że usłyszałam kilka cierpkich słów pod adresem konkretnych reporterów i komentatorów.
„Druga córka” przy panu Kazimierzu była w szpitalu do końca. Podobno tylko przy pani i przy rodzonej córce, Urszuli, Górski potrafił się uśmiechać w ostatnich miesiącach życia? A nieco wcześniej nie wyobrażał sobie, żeby stypa po śmierci żony, Marii, odbyła się bez pani udziału…
…to prawda, cóż mogę więcej powiedzieć? Po pogrzebie pani Marii nie zdawałam sobie oczywiście z tego sprawy, byłam przekonana, że chciałby otoczyć się w takim momencie tylko najbliższą rodziną. Okazało się, że do tego grona naprawdę zalicza swoje lwowskie słoneczko. Byłam bardzo wzruszona… Miałam ten zaszczyt, że bywałam u państwa Górskich, kiedy pani Maria była jeszcze w świetnej formie, i z uśmiechem znosiła jedną z życiowych sentencji pana Kazimierza, który dość często powtarzał, że żonę po prostu trzeba mieć. W ich domu było dużo pogody i fajny – jak mniemam prawdziwie lwowski – klimat, nie było za to rozmów o piłce. To była strefa wolna od futbolu.
Czy w pani odczuciu może – poza przedwojennym Lwowem – urodzić się gdzieś i kiedyś szkoleniowiec pokroju Kazimierza Górskiego, który w podobny sposób poukłada reprezentację Polski?
Wszyscy powinniśmy sobie życzyć, żeby tak było. Jestem niepoprawną optymistką, więc wierzę, że kiedyś polski futbol doczeka się drugiego Górskiego. Do tego potrzeba jednak mieć wiele pokory, którą pan Kazimierz miał w sobie w takich samych pokładach, jak pogodę ducha. Na swój sposób był apodyktyczny, na swój sposób miał autorytarną i niewątpliwie rzadko spotykaną mocną osobowość, ale miał też zauważalną pokorę i ogromny szacunek do ludzi. I to była podstawa sukcesów. Futbol jest w Polsce bardzo popularny i lubiany, chętnych do kopania piłki jest wielu, tylko do reprezentacji musi przyjść trener, który będzie umiał wybierać zawodników i układać drużynę tak, jak robił to Kazimierz Górski. Kiedy to się zdarzy, oczywiście nie wiem. Nie tracę jednak nadziei, że się zdarzy…
Rozmawiał Adam GODLEWSKI
Podziękowanie dla Józefa Baryły za możliwość skorzystania ze zdjęć z archiwum rodzinnego.