Doktor Janusz Garlicki jest lwowiakiem, a zatem krajanem Kazimierza Górskiego. A to w latach 60-tych i nieco późniejszych poprzedniego stulecia nie był fakt bez znaczenia w naszym futbolu. Jak twierdzi bowiem ten legendarny specjalista od medycy sportowej – który pracował z piłkarską reprezentacją Polski od początku lat 70-tych do połowy 80-tych, a zatem przez całą złotą erę – wszystko, co dobrego zdarzyło się po II wojnie światowej w tej dyscyplinie sportu miało korzenie właśnie w tym mieście. Na czele z sukcesami Orłów Górskiego.
Dziś przypominamy pierwszą część wywiadu z najbliższym współpracownikiem trenera Górskiego.

archiwum Górskich/FOTONOVA
Kiedy zostaliście sobie przedstawieni z późniejszym selekcjonerem Górskim.
Pana Kazimierza poznałem wiele lat temu. Tak dawno, że już dokładnie nie pamiętam – twierdzi ze śmiechem i pewną kokieterią doktor Garlicki. – Na pewno bliżej – już jako lekarz kadry juniorów w PZPN – na przełomie roku 1962-63. Spotkaliśmy się wówczas, pogadaliśmy, i mieliśmy regularny kontakt obaj pracując z młodzieżowymi – choć różnymi – reprezentacjami Polski. Codzienne relacje i naprawdę bliską współpracę nawiązaliśmy po powołaniu trenera Górskiego na selekcjonera drużyny narodowej, co miało miejsce w końcówce roku 1970. Szybko bowiem zostałem szefem pionu medycznego w drużynie narodowej.
Czyli nie był pan przy Orłach Górskiego od pierwszego spotkania?
W pierwszej połowie roku rozgrywaliśmy preeliminacje olimpijskie z Grecją. Dopiero zwycięzca tego dwumeczu kwalifikował się do zasadniczej grupy, w której los ostatecznie zetknął nas z Bułgarią i Hiszpanią. Jakoś tak życie się ułożyło, że w maju – kiedy nowy selekcjoner debiutował – nie mogłem poświęcić czasu reprezentacji. Zastąpił mnie więc nieżyjący już kolega Makowski; też Janusz. Pierwszym meczem, w którym brałem udział jako lekarz reprezentacji był czerwcowy rewanż tego barażu w Larisie. Sportowo nie była to wielka historia, ale z dwóch powodów wyjazd do Grecji utkwił mi w pamięci. Trwała tam dyktatura czarnych pułkowników, okres był zatem burzliwy, polecieliśmy więc z duszą na ramieniu. Na miejscu szczęśliwie okazało się, że junta nie terroryzuje miejscowego społeczeństwa tak strasznie, jak przedstawiano to wówczas w Polsce. Zostaliśmy przyjęci dobrze, a nawet na bogato, zapewniono nam hotel o naprawdę wysokim standardzie. Przykra niespodzianka czekała nas dopiero na boisku – ze żwirową nawierzchnią, traktowaną cały czas polewaczką. Gospodarze zaskoczyli nas tym zupełnie, po 0:7 w Poznaniu chcieli za wszelką cenę się odegrać. Mimo zrozumiałych w takich okolicznościach kłopotów sprzętowych naszego zespołu, nie udało im się jednak. Po koniec spotkania Kazio Deyna uruchomił swego słynnego rogala i załatwił sprawę.
Jakim człowiekiem był Górski oglądany z pewnego dystansu? To znaczy zanim zaczęliście współpracę w pierwszej reprezentacji? Łatwo było przełamać lody?
Zarówno pan Kazimierz jak i ja pochodzimy z jednego miasta. A w związku z tym, że obaj byliśmy lwowiakami, to nasze wzajemne kontakty, zaufanie i w ogóle współpraca z góry skazane były na dobry układ. Lwowiacy na całym świecie trzymają się razem i wzajemnie się popierają. Nie było zatem żadnych barier, moi rodzice znali zresztą Kazia jeszcze ze Lwowa. Prawda jest taka, że zarówno mój poprzednik w pionie medycznym, jak i Ryszard Koncewicz, który prowadził kadrę zanim przejął ją Górski, także byli lwowiakami. Mało tego, można bez słowa przesady powiedzieć, że podstawy piłki w Polsce tworzyła w zasadzie jedna lwowska grupa – począwszy od braci Kucharów, łącznie z Michałem Matyasem i Kazimierzem Trampiszem, którzy również byli od nas. No, w każdym razie Lwów dominował w polskim futbolu powojennym. Rola pana Koncewicza była wielka, i nie do podważenia. Był to wybitny teoretyk, który położył podwaliny pod nowoczesną piłkę nożną w naszym kraju. Do sukcesów reprezentację doprowadził już jednak wybitny praktyk, jakim okazał się trener Górski.
Jakie były wasze relacje z Górskim?
Był starszy ode mnie ponad dekadę. Nie pamiętam jednak, żeby przez cały okres współpracy doszło między nami do jakiejkolwiek różnicy zdań, nie wspominając o nieporozumieniach, czy niesnaskach. Po prostu nie było między nami rozbieżnych sytuacji. Pion medyczny miał zawsze jedno -wspólne – zdanie z pionem szkoleniowym, co korzystnie wpływało na wyniki. Wystarczy zresztą przypomnieć sobie, jak wówczas grali – i co osiągnęli – polscy piłkarze. Wszystkie plany i dane opracowywaliśmy, przygotowywaliśmy i analizowaliśmy wspólnie z selekcjonerem Górskim. Przez ponad 5 lat współpracy bodaj tylko raz miał do mnie pretensje. Zresztą – niezbyt duże, większe chyba do siebie. We wszystkich innych przypadkach moje sugestie i wskazania w ogóle nie podlegały dyskusji.
A wspomniany wyjątek od reguły…
…dotyczył Joachima Marksa. Po zwichnięciu stawu barkowego w meczu z Bułgarią na 3:0 w kwalifikacjach olimpijskich negatywnie zaopiniowałem tego piłkarza Ruchu Chorzów w perspektywie startu w igrzyskach w Monachium. Kazio dowiedział się, że nie był gotowy na 100 procent. I polegał na mojej diagnozie o tyle, że bardzo oszczędnie korzystał z tego zawodnika podczas igrzysk. We wspomnieniach stwierdził jednak, że za bardzo mi wtedy zaufał; i że wyrzuca sobie, że powinien ze mną wtedy dłużej podyskutować. Ja nie miałem jednak żadnych wątpliwości, że istniały istotne przeciwwskazania medyczne. W czym zresztą utwierdziło mnie znakomite konsylium. Przed igrzyskami nie byłem już bowiem sam, stworzyłem solidne podstawy pod sztab medyczny. W jego skład wchodził fizjolog – doktor Sołtysiak – który wcześniej był lekarzem kadry lekkoatletów. Mogłem liczyć również na opinie profesora Misiury z AWF na Bielanach, wówczas najwybitniejszego naszego fizjologa wysiłku. A do tego znamienitego duetu dołączył także profesor Kozłowski, którego – jako jedynego Polaka – dopuszczono do programu lotów kosmicznych w ZSRR. Cała Polska Akademia Nauk wspierała tego fizjologa, a on nas. W późniejszych latach dołączył jeszcze jeden kresowiak, Jerzy Wielkoszyński, który po wojnie osiadł w Bytomiu i odcisnął potem duże piętno na naszym ligowym futbolu. Znałem go właśnie ze wspomnianego miasta, w latach 50-tych mieszkałem bowiem w Bytomiu, mój ojciec był rektorem Śląskiej Akademii Medycznej.
Kiedy rozpoczynał pan współpracę z Górskim medycyna sportowa w Polsce już prężnie się rozwijała?
A skądże, na pewno nie ma żadnego porównania z dzisiejszą. Po prawdzie, w Polsce to było dopiero raczkowanie. Po wieloletniej przerwie w startach piłkarzy na igrzyskach nikt z nas nie wiedział jak trzeba przygotować drużynę do takiej imprezy jak turniej olimpijski. A tym bardziej finały mistrzostw świata. Założenie główne było takie, żeby piłkarzom wystarczyło sił na siedem meczów. To znaczy – aby wytrzymali trudy rywalizacji pod względem motorycznym na takim dystansie. U Górskiego istotne było bowiem także przygotowanie mentalne. A trzeba pamiętać, że sport zawodowy w krajach Europy zachodniej, zwłaszcza futbol, różnił się od tego w państwach socjalistycznych – mimo że nasz amatorski był tylko z nazwy. Oni tam już grali co trzy dni i byli w tym zaprawieni. Nie mogliśmy jednak skorzystać z ich doświadczeń, ponieważ nie było kontaktów ze specjalistami spoza żelaznej kurtyny. A szkoda, gdyż już wówczas na przykład kraje skandynawskie i Niemcy posiadały wspaniałe zaplecze medyczne. Nie tylko jeśli chodzi o diagnostykę i leczenie, ale także – a nawet przede wszystkim – o fizjologię. Trener Górski zdawał sobie sprawę, a być może tylko intuicyjnie wyczuwał, żeby aby podjąć skuteczną rywalizację ze światową czołówką, nie możemy odstawać także na tym polu.
Jak zatem udało się pokonać tę barierę cywilizacyjną?
Cóż, początkowo robiliśmy wszystko na… nosa. I budowaliśmy podstawy. Kluczem była bardzo bliska współpraca między lekarzami klubowymi i trenerami, i równolegle – między klubami i centralą, czyli PZPN. To nas uratowało, a z czasem pomogło się rozwinąć. Miałem wgląd we wszystkie badania piłkarzy pozostających w kręgu zainteresowań selekcjonera przeprowadzane w klubach. Urazy, sposoby leczenia, długość rekonwalescencji, ogólny bieżący stan zdrowia – wiedzę na wspomniane tematy miałem jeszcze przed przyjazdem zawodników na zgrupowanie. Meldunki napływały telefonicznie, tak to wszystko ułożyliśmy. Byłem w tym zakresie pionierem, siatkę kontaktów zbudowałem od zera. Dwa razy do roku organizowałem wspólne spotkania trenerów i lekarzy klubów ekstraklasy – przed początkiem ligi i po jej zakończeniu. Dyskutowaliśmy, jak należy leczyć poszczególne schorzenia, jak długi stosować okres rehabilitacji, wymienialiśmy się doświadczeniami, i wiadomościami na temat nowoczesnym metod i leków. Dziś to wydaje się śmieszne, a myśmy naprawdę musieli wówczas wyważać drzwi. Bo nikt w Polsce nie miał o tym większego pojęcia.
Cechy charakteru Górskiego pomagały w takich poszukiwaniach?
Owszem. Bo był to niezwykle spokojny, zrównoważony człowiek, po którym trudno było nawet poznać, kiedy się denerwuje. W sumie to na palcach jednej ręki mogę wyliczyć przypadki, kiedy był – mówiąc mało elegancko – wkurzony. Przeżywał wszystko strasznie, ale po mistrzowsku dusił to w sobie. Dlatego słynna stała się jego kamienna twarz.
Kiedy był wzburzony najmocniej?
Podczas spotkania z ZSRR na igrzyskach w Monachium, kiedy 20 minut przed końcem chciał dokonać zmiany. Na boisko miał wejść Andrzej Jarosik, który jednak odpowiedział – a stałem blisko, więc dobrze słyszałem: „A po co ja będę wchodził na 20 minut? Już za późno, żeby coś zmieniać. A co mnie tam!” Przytkało, ba wręcz zamurowało Kazia, ale nic nie powiedział. Nie stracił też jednak głowy. Zwrócił się od razu do Zygfryda Szołtysika, który podciągnął tylko getry, zacisnął sznurówki i już był gotowy do gry. Bo on zawsze był gotowy! Nie było czasu, żeby Górski cokolwiek mówił krnąbrnemu zawodnikowi, ale po meczu, który wygraliśmy kariera Jarosika została przekreślona. Już nigdy nie był brany pod. Zawiódł zaufanie, więc nie zasługiwał na to, żeby na niego stawiać.
Jakimi bodźcami trener oddziaływał w przerwach?
Zawsze byłem w przerwach na odprawach i… nie widziałem tych bodźców za dużo. Trener wolał, gdy głos zabierali wtedy piłkarze. W połowie meczu finałowego na igrzyskach, z Węgrami, ani jeden z zawodników nie myślał, że przegramy. Choć prowadzili Madziarzy. Robert Gadocha powiedział w szatni: – Panie trenerze, niech się pan nie martwi, damy radę. Wszystko będzie dobrze. Na pewno!
Trwał akurat finał olimpijski w bokserskiej wadze lekkiej, do którego zakwalifikował się mój niedawny pacjent – Jan Szczepański, u którego nacinałem ogromny ropień na prawej dłoni przed igrzyskami. Byłem ciekawy jak wypadnie, więc zerkałem na monitor. Piłkarze także chwilę na to popatrzyli, i dobrze się nastroili zwycięstwem rodaka. No i orzekli: – Trenerze, za 45 minut będzie drugie złoto. Już nie pamiętam, kto dokładnie wyraził tę opinię, ale drugie złoto rzeczywiście przed upływem godziny było już nasze!
I to naprawdę nie była jednorazowa akcja w szatni?
No właśnie nie! Na przykład Angole bardzo źle nas potraktowali przed meczem na Wembley. Ot, jakby bidusie przyjechały po to tylko, żeby dostać manto. W byle jakim hoteliku nas zadekowali, w tragicznych warunkach, dziwne wygłaszali mowy o niedźwiedziach wędrujących po naszych ulicach. Pojawiły się też inne demotywujące gadki, pozbawiające nas szans. A nawet złudzeń. Miała miejsce prymitywna, mocno negatywna prowokacja, ale zadziałała przeciwnie do intencji stosujących. Może dlatego, że jesteśmy przekornym narodem? W każdym razie na odprawie, gdy Kazio Górski już wszystko ustawił, ale chciał coś jeszcze chyba dodać, nagle i niespodziewanie odezwał się Kazik Deyna, który mówił niewiele. Albo wręcz wcale się nie odzywał. Tym razem zagrzmiał: – Trenerze, niech się pan nie martwi, dziś tak im dopier…, że popamiętają. No i popamiętali! Układ mundialu był jeszcze przedwojenny, z 16 zespołami w finałach i eliminacjami trudnymi do przejścia, ale to my pojechaliśmy na Weltmeisterschaft do Niemiec, a nie Angole.
Rozmawiał Adam Godlewski
cdn.