Nakładem wydawnictwa „Znak” ukazała się biografia Kazimierza Górskiego zatytułowana „Górski. Wygramy my albo oni”. Fundacja Kazimierza Górskiego objęła patronat nad tą niezwykle pasjonującą publikacją, ukazującą sylwetkę Trenera Tysiąclecia w sposób dotąd niespotykany. Autor książki, Mirosław Wlekły, bardzo drobiazgowo odtworzył drogę najlepszego polskiego selekcjonera w historii i dotarł do wszystkich oczywistych rozmówców. A dodatkowo także do tych nieoczywistych, którzy pewnie w jeszcze większym stopniu przyczynili się do namalowania portretu pana Kazimierza, który fragmentami może zaskoczyć nawet tych, którzy doskonale znali szkoleniowca.
Dziś zapraszamy do lektury rozdziału o Legii. Przede wszystkim jednak – zapraszamy do księgarń. Tej pozycji prawdziwy kibic polskiego futbolu po prostu nie ma prawa przegapić! Ukazanie się biografii pióra M. Wlekłego akurat w marcu 2021 było oczywiście nieprzypadkowym terminem. Wpisało się w cykl obchodów 100-lecia urodzin Kazimierza Górskiego.
Rozdział 45. Legia
Świętokrzyska 32/85, balkon na pierwszym piętrze, dwa pokoje z kuchnią – Dariusz Górski z dołu pokazuje je palcem.
– Tu, gdzie teraz brama, graliśmy w piłkę i trzeba było uważać, żeby nie wypadła na ulicę. A tu są dwa drzewa, które były naszą bramką. Za nimi stał budynek z rozdzielnią prądu, teraz jest hostel. A zimą wylewaliśmy tu lodowisko. Między naszym blokiem a Pałacem Kultury wciąż stał mur getta. Blok był wojskowy, więc mieszkali w nim majorzy, pułkownicy. Polscy oficerowie Ludowego Wojska Polskiego z żonami Białorusinkami lub Ukrainkami. Ich dzieci się z nami nie bawiły. Byli też ludzie związani z CWKS-em. Naszym sąsiadem był trener Longin Janeczek, w późniejszych latach w klatce obok mieszkał Jacek Gmoch, a tam dalej Kazimierz Deyna. A pośrodku wciąż mieszka Lucjan Brychczy.
Kiedy Górscy wprowadzają się na Świętokrzyską, Darek ma sześć lat, a Ula cztery. Dzieci wychodzą na balkon, oglądają defilady i marsze pierwszomajowe. Ula lubi tam wystawać nawet w deszczowe dni. Na Świętokrzyskiej przyzwyczaja się do zgiełku miasta, wręcz go pokocha, trudno się jej będzie od niego odzwyczaić. Po latach, po przeprowadzce do Aten, zamieszka też w centrum. Ma to po tacie: Kazimierz, choć sam jest spokojny, lubi zamieszanie wokół, dobrze się czuje, gdy słyszy głosy innych ludzi i nawet kiedy idzie spać, nie zamyka drzwi pokoju.
– Świat jest stworzony z ludzi, ludzie są najważniejsi – mawia.
Lokal przy Świętokrzyskiej, naprzeciwko niedawno wybudowanego Pałacu Kultury i Nauki, zwalnia jugosłowiański trener Legii.
Odkąd Stjepan Bobek przyjechał do Warszawy, Kazimierz nieraz się z nim spotyka, ale nie dogaduje się z nim tak dobrze jak z Franjem Tudjmanem. Bobek wciąż gada, Górski często milczy. Jugosłowianin nie potrafi tego zrozumieć. Z Bobkiem jest też poważniejszy problem. Generał Tadeusz Jedynak, dawny piłkarz Pogoni Lwów, zwierza się Edwardowi Potorejce, sekretarzowi generalnemu CWKS, że polskie służby podejrzewają trenera o szpiegostwo. Sprawa staje na ostrzu noża: Bobek musi wyjechać z Warszawy, przenosi się do Partizana. Legia ponownie proponuje stanowisko trenera Górskiemu i tym razem Górski się zgadza.
Jednak o nowe mieszkanie nigdy by nie poprosił. Choć dzieci dorastają i przydałoby się więcej przestrzeni, Górscy długo tłoczą się we czworo w jednym pokoju przy Płockiej. Przydział najpewniej załatwia Maria, kiedy słyszy, że mąż znów ma pracować w Legii. Możliwe, że idzie w tej sprawie do Potorejki. Potorejko ma do Górskiego słabość, pamięta go ze Lwowa. Kiedy słyszy, w jakich warunkach mieszka rodzina, natychmiast interweniuje.
Po latach powie o Górskim:
„To skromny człowiek, wyrozumiały, ujmujący, ale chyba zbyt delikatny w życiu i łatwowierny. Z tego powodu nieraz różne sprawy przegrywał, także rodzinne”.
W styczniu 1960 roku Kazimierz przejmuje po Jugosłowianinie i drużynę, i mieszkanie. Z jednego pokoju na Woli Górscy przeprowadzają się do dwóch. (Po wielu latach krótko po Bobku Kazimierz obejmie inną drużynę, tym razem w Grecji – będzie to Panathinaikos Ateny).
Umowa o pracę zakłada prowadzenie treningów z drużynami wskazanymi przez klub (zarówno pierwszoligowymi, jak i juniorami) oraz koordynację pracy pozostałych trenerów. Kazimierz pracować ma trzydzieści sześć godzin tygodniowo. Zarabiać będzie pięć tysięcy złotych.
Darek idzie do podstawówki, a dwa lata później, w 1962 roku, jego rodzice biorą ślub kościelny.
Urszula Górska:
– Ojcu było obojętne, mama bardzo chciała. Z kościołem to tak wyglądało, że my szliśmy na mszę do Wszystkich Świętych, a tata w niedziele zawsze był w rozjazdach.
Dariusz Górski:
– Nie to, że wcześniej się bał, tylko wie pan, jakie były czasy. Ojciec był w klubie wojskowym – jaki miał wybór? Ale mama wciąż nalegała.
Maria Górska tak to wspomina:
„Dzieci szły do Pierwszej Komunii Świętej i wywierały nacisk na nas. »Tato, z mamą do ślubu!« – mówiły. I ja namawiałam męża. Wreszcie, kiedyś wieczorem, gdy miał dobry nastrój, powiadam: »To idziemy«. »Dokąd?« – on pyta. »Dać na zapowiedzi« – ja na to. A on: »To idziemy«. I poszliśmy do znajomego księdza Klimki”.
Uroczystość odbywa się kilka kroków od domu, na placu Grzybowskim, w kościele Wszystkich Świętych. Podróży poślubnej nie ma. Maria musi zająć się dziećmi. Kazimierz nazajutrz idzie jak zwykle na Mazowiecką, wsiada do trolejbusu, jedzie na Legię, wysiada przy pływalni. Bywa, że na Łazienkowską chodzi pieszo. Z pobudką nie ma problemów. Jak mówi, ma cudowny zegar biologiczny, dzięki któremu zawsze budzi się, kiedy potrzebuje.
Zespół już w 1960 roku jest pełen reprezentantów Polski, naszpikowany olimpijczykami z Rzymu i powinien zdobyć mistrzostwo Polski.
Wśród doświadczonych zawodników jest też kilku młodszych, między innymi Jacek Gmoch, dwudziestojednolatek, wychowanek Znicza Pruszków:
– Od początku pan Kazimierz miał problem ze „staruchami”, jak ich nazywam. Starsi zawodnicy nie bardzo go cenili, nie chcieli go, buntowali się. I pan Kazimierz zaczął mnie używać do zastępowania niesubordynowanych. Wywalał ich ze składu i mnie wsadzał na czyjeś miejsce. Na przykład na lewą obronę, za Jurka Woźniaka, mojego późniejszego szwagra. Byłem omnibusem na każdej pozycji. Oczywiście jako człowiek pana Kazimierza miałem przeciwko sobie całą drużynę. Ale pochodzę z Pruszkowa, w szatni dawałem sobie radę.
Do najstarszych i najlepszych w drużynie należy dwudziestosześcioletni Lucjan Brychczy, trzynaście lat młodszy od Kazimierza, gwiazda reprezentacji Polski.
– Podejście do trenera zależy od wyników, a początek był taki sobie i jakoś w Kazimierza Górskiego nie wierzyliśmy – przyzna. – Taka nagła zmiana trenera – wie pan, jak to jest. Nie wszystkim się to podobało.
Nowy trener nie boi się odważnych decyzji. Rok po objęciu przez niego drużyny na studia do Warszawy przyjedzie dziewiętnastoletni piłkarz Naprzodu Lipiny, świeżo po maturze, i otrzyma zaproszenie do Legii.
Antoni Piechniczek:
– Ledwie przyjechałem ze Śląska, od razu dostałem taką szansę! A przecież w Legii na każdej pozycji grał wtedy reprezentant kraju – wszystkich ich panu mogę wymienić. W debiucie pan Kazimierz postawił mnie na środku ataku. W piętnastej minucie strzeliłem bramkę.
Młodzi zawodnicy widzą przy tym, że trener polega na zdaniu starszych, bardzo się z nimi liczy.
Piechniczek:
– Pytał, jak się czują, czy treningi za bardzo ich nie męczą, czy nie trzeba odpuścić. Nie był z tych, co wszystko wiedzą najlepiej. W tym, co robił, wciąż wprowadzał korekty. Jak Zientara czy Brychczy coś mu powiedzieli, brał to pod uwagę. Ale decyzję podejmował sam.
Brychczy:
– Z czasem się nam z trenerem ułożyło. Ze starszymi zawodnikami miał bliższy kontakt, porozmawiał, pogadał.
Nie zawsze rady są dobre. Mecz z Ruchem Chorzów ma zdecydować o mistrzostwie. Górskiemu nos podpowiada obsadzenie na pozycji stopera młodego Gmocha, ale znów słucha Zientary i Brychczego, którzy radzą inaczej. Efekt: dwa jeden dla Ruchu. Legia zostaje zaledwie wicemistrzem.
Kiedy w następnym roku Legia wygra z Ruchem sześć do zera, Kazimierz wciąż nie będzie mógł przeboleć porażki i straty mistrzostwa w 1960 roku.
„Teraz wiem na pewno, że zrobiłem błąd, nie uwzględniając w składzie młodego Gmocha”.
Jacek Gmoch:
– Wszyscy popełniamy w życiu błędy. Tylko ten kosztował nas utratę szans na mistrzostwo. Nie układało się panu Kazimierzowi z polskimi drużynami klubowymi. W tamtym 1960 roku, gdy zdobyliśmy wicemistrzostwo, osiągnął największy sukces.
Nauczkę tę Kazimierz zapamięta na zawsze i później, już w reprezentacji, powtarzać będzie: „Kto ryzykuje, może przegrać, ale kto nie ryzykuje, nie może wygrać”. Swoją strategię nazwie „wariantem ryzyko”.
O Legii opowie po latach tak:
„Nie był to zespół łatwy do prowadzenia, gdyż oni obrośli w piórka. Trzeba było utrzymać dyscyplinę. Trochę kłopotów miałem z Brychczym, który był już wielkim mistrzem, miał na Legii publiczność, która przychodziła specjalnie na niego. Wszyscy wiemy, że miał kiwkę, zwód i strzał, wszystko to, co lubią kibice. Był asem w drużynie. Niekiedy, nie mając ochoty grać w meczu wyjazdowym, zgłaszał kontuzję”.
cdn.