Zofia Czernicka (1): Lwowskie słoneczko

Z wykształcenia jest doktorem ekologii. Z wyboru – dziennikarką i prezenterką telewizyjną. Jej ukochanym dzieckiem, w sensie zawodowym, był festiwal muzyki romskiej, który współtworzyła w Ciechocinku. Z tej strony Zofię Czernicką znają tłumy. Niewiele osób wie natomiast, że Kazimierz Górski nazywał „panią Zosieńkę, jego lwowskie słoneczko”, drugą… córką. W przededniu 100-lecia urodzin zapraszamy zatem na wspomnienia tej serdecznej przyjaciółki naszego Trenera Wszech Czasów.

 

 

 

Zofia Czernicka na 85. urodzinach Kazimierza Górskiego. FOT. Krzysztof Baryła

Obchodzimy 100-lecie urodzin Kazimierza Górskiego. Jakie jest pani pierwsze skojarzenie na dźwięk nazwiska naszego Trenera Wszech Czasów?

 

Po pierwsze, trudno mi zrozumieć, a tym bardziej przejść do porządku dziennego na tym, że  w dniu setnych urodzin pana Kazimierza za nami nie ma. Miał bowiem jakąś taką niezwykłą siłę w sobie, mentalną i fizyczną, że powinien dziś z nami być. Powinniśmy te urodziny obchodzić razem, i mówię to bez żadnej kokieterii, przecież dziś ludzie żyją już po 100 lat. Niestety, panu Kazimierzowi nie dane było dożyć do takiego jubileuszu… – mówi wyraźnie wzruszona Czernicka. –  A jeśli chodzi o skojarzenia, to na dzień dobry powiem: mądry człowiek. Taką mądrością wrodzoną, wewnętrzną, nienabytą w szkołach i na uniwersytetach, po dyplomach, doktoratach i profesurach. On musiał się z nią urodzić, a potem pięknie pielęgnować. Rzadka cecha, niezmiernie rzadko można tak o kimś powiedzieć.

 

W jakich okolicznościach poznaliście się? 

 

 Z panem Kazimierzem odbyłam wiele rozmów, setki nie dziesiątki, ale żadną miarą nie jestem sobie w stanie przypomnieć, kiedy była ta pierwsza. Zapewne poznaliśmy się przy jakiejś sportowej okazji, i szybko nasze relacje stały się bliższe. Na tyle, że współorganizowałam 80-te urodziny pana Kazimierza na Torwarze. Udało mi się zdobyć sponsora – oprócz pracy w telewizji prowadziłam wówczas agencję PR – konkretnie Pocztę Polską, która. Jeśli dobrze pamiętam, wyłożyła wówczas 200 tysięcy złotych. Na to, żeby można było sprowadzić największe wówczas gwiazdy i zrobić duże telewizyjne show. Godne takiego trenera jak Górski. Z Marylą Rodowicz i Danutą Rinn, która oczywiście zaśpiewała „Gdzie ci mężczyźni” panu Kazimierzowi.

 

To w sumie trochę zaskakujące. Byłem gotowy się zakładać, że zbliżył was sentyment do muzyki cygańskiej.

 

To także nas łączyło, ale na pewno poznaliśmy się przy okazji jakiegoś sportowego wydarzenia. Byłam blisko tej dziedziny życia, przede wszystkim koszykówki, pasjami  grałam w tenisa i jeździłam konno, w zasadzie tylko futbol był mi odległy… Oczywiście do czasu, kiedy poznaliśmy się z panem Kazimierzem.  A skoro już mowa o festiwalach muzyki romskiej, które tworzyłam, to pan Kazio rzeczywiście bywał na nich stałym gościem. Zawsze dzwonił z uprzedzeniem, że wybiera się do Ciechocinka, i dla mnie był to sygnał, aby zarezerwować honorowe miejsce na widowni. Na tyle lubił ten folklor, że sam mnie prosił, aby na urodzinach zagrali mu swoje hity Cyganie. Pytał pan, kiedy się poznaliśmy, ale tego momentu naprawdę nie jestem w stanie odtworzyć. Pamiętam natomiast w jakich okolicznościach zaprzyjaźniliśmy się. Było to z całą pewnością podczas jednego z wieczorów autorskich trenera Górskiego, który miałam zaszczyt i przyjemność poprowadzić. Gdzieś w głębi Polski, gdzie trzeba było długo jechać, i właśnie ta podróż okazała się przełomowa dla naszej znajomości. Konkretnie – podróż powrotna. Ja gaduła, on nie mniejszy, więc się nie nudziliśmy. W pewnym momencie powiedziałam: „Panie Kazimierzu, pan wie, że urodziłam się w Lublinie i z kuchennego balkonu widziałam stadion Lublinianki?” Lekko się skrzywił: „ Naprawdę? Szkoda, że ja nie wspominam najlepiej okresu spędzonego w Lublinie.” Aby lekko zatrzeć te wspomnienia poinformowałam, że w zasadzie byliśmy tam z rodziną przejazdem – tata by rektorem UMSC  – i było to mieszkanie służbowe. Po prostu wojna wygoniła moich rodziców lwowiaków z domu. „Kogo”? – zapytał nico podniesionym głosem. Powtórzyłam, że rodziców, ale on dopytywał już o kresowe korzenie. „Jeśli pani wywodzi się ze Lwowa, to ja już wiem, dlaczego tak panią lubię. Pani po prostu już urodziła się taka wesoła”.

 

Czyli lwowskie pochodzenie rzeczywiście było kluczem do trenera Górskiego?

 

Zofia Czernicka na 85. urodzinach Kazimierza Górskiego. FOT. Krzysztof Baryła

O, zdecydowanie! W moim przypadku zadziałało niczym czarodziejska różdżka. Od tej pory pan Kazimierz zażyczył sobie, żebym tylko ja prowadziła jego wieczory, nazywał mnie: „moje lwowskie słoneczko” – to znaczy do osób trzecich tak mnie tytułował. W bezpośrednich relacjach mówił do mnie: pani Zosieńko. Zawsze byliśmy per pan, pani. Nie zwracałam się do niego: trenerze, tylko zawsze: panie Kazimierzu.

 

To zdaje się dystans charakterystyczny dla wszystkich, a w każdym razie większości bliskich znajomości Górskiego.

 

Prawda? Mnie się wydaje, że taki był sposób budowania relacji przez pana Kazimierza. I nie wyobrażam sobie w ogóle, żeby ktoś się odważył mówić do niego: Kaziu. Mnie to nawet przez myśl nie przeszło, mimo że wprost mówił mi, iż traktuje mnie jak drugą córkę. „Pierwsza osiedliła się w Grecji, dlatego los zesłał mi lwowskie słoneczko” – jak mawiał w przypływie dobrego humoru. Ufał mi, a to było duże wyróżnienie, bo wcale tak chętnie nie dopuszczał ludzi na bliską odległość. Ufał do tego stopnia, że polegał na moich komentarzach dotyczących wydarzeń i osób, które poznawaliśmy. A kiedy kandydowałam w pierwszych wyborach do parlamentu europejskiego – bezpartyjna debiutantka, i z listy niedużego ugrupowania Marka Borowskiego, nie miałam więc żądnych szans na wygraną – sam zaproponował, że wejdzie do mojego komitetu i będzie mnie promował na meczach w Łęcznej, gdzie występował wówczas najwyżej notowany klub Lubelszczyzny.

 

Czyli mieliście znacznie więcej wspólnych tematów niż tylko Lwów.

 

Ależ oczywiście! Pan Kazimierz mógł godzinami konwersować na przykład o jedzeniu, ale tak naprawdę poruszaliśmy wiele zagadnień, bo miał bardzo otwarty umysł, interesował się tym, czym akurat żył świat. Żył pełnią życia, dlatego powtórzę, że dziwię się, iż w setne urodziny nie ma go wśród nas. Już nawet kiedy poruszał się na wózku, na stadionie brał kule i dreptał na nogach. Nie chciał, żeby kibice widzieli jego niepełną sprawność. Raz nawet, gdy któryś z panów Baryłów – Józio, albo jego syn Krzysio, którzy zawsze mu towarzyszyli – chciał sięgnąć po wózek do bagażnika  i rozłożyć, żachnął się pan Kazimierz do tego stopnia, że przeklął. Padło stanowcze: – Nie! Zaimponował mi wtedy niezwykle, bo nawet po mieszkaniu z trudem przemieszczał się o własnych siłach. Kiedy jednak gospodarze zaproponowali na przywitanie tradycyjną pięćdziesiąteczkę – nie odmówił.

 

Miał szczególne preferencje alkoholowe? Rzeczywiście przedkładał Metaxę, i w ogóle koniak nad białą wódeczkę?

 

To prawda, Metaxę bardzo lubił od czasu pobytu w Grecji. Chyba po prostu przypominała mu ten bardzo udany czas w życiu, może nawet najpiękniejszy – w Atenach i Pireusie – do którego zawsze wracał we wzruszający sposób we wspomnieniach. Wydawało mi się zatem, że choćby na tym polu będę mogła połączyć – a lubię łączyć ludzi – przedstawicieli świata piłki z różnych pokoleń. Znałam bardzo dobrze kilku znacznie młodszych od Orłów Górskiego reprezentacyjnych piłkarzy, i pomyślałam sobie, że dla nich fantastyczną sprawą byłoby czerpanie z doświadczenia najlepszego polskiego trenera. Proszę sobie jednak wyobrazić, że mimo wielokrotnych zaproszeń, kiedy wybierałam się do pana Kazimierza, nie byli skłonni skorzystać z takiej szansy!

 

A co pani wyciągnęła z tych nauk?

 

Zofia Czernicka na 85. urodzinach Kazimierza Górskiego. FOT. Krzysztof Baryła

Nasłuchałam się naprawdę wielu zwierzeń, z których wynikało, że dla najlepszego polskiego szkoleniowca w pierwszej kolejności byli to ludzie, a dopiero w dalszej zawodnicy. I dlatego, że traktował ich po ludzku, miał sukcesy, których nie doświadczył później żaden inny trener. Jak mieli ochotę i zamiar się urwać, to mogli się urwać. Odnosił się do nich po ojcowsku, więc jak było trzeba to dał i klapsa, ale generalnie relacje budował wręcz rodzinne. Wydawało mnie się zatem, że ktoś przygotowujący się do roli trenera, czy nawet działacza, takiego życiowego wykładu posłucha z otwartymi ustawi i weźmie jak najwięcej dla siebie. Bo pana Kazimierza nie trzeba było ciągnąć za język, bardzo chętnie dzielił się – przynajmniej w mojej obecności – swoimi przemyśleniami i doświadczeniem z ławki. I w ogóle z życia. Jak zaczynał mówić, to wyłącznie się nakręcał. I nigdy nie mógł skończyć. „Chłopie – mówiłam do jednego czy drugiego wspomnianego znajomego zawodnika, przyda ci się to – jeszcze będziesz mi dziękował”! Niestety, nie trafiłam na podatny grunt. Bolałam nad tym, ale to też pewne wytłumaczenie, dlaczego nasza piłka w pewnym momencie popadła w tak wielki kryzys. Jak można bowiem nie chcieć – i to za darmo – skorzystać z nauk geniusza?!

 

Nie przesadza pani odrobinę z epitetami?

 

Dla mnie, w kwestiach budowania relacji międzyludzkich, pan Kazimierz był geniuszem. Nie znam się na futbolu, dopiero jako rzecznik Reprezentacji Artystów  Polskich dowiedziałam się, po ilu zawodników występuje na boisku, ale potrafiłam ocenić, że trener Górski miał dar Boży polegający na umiejętności zjednywania sobie ludzi. Bez straszenia, bez wprowadzania jakichś bzdurnych nieżyciowych zasad. Działał jak psycholog, i to naprawdę wysoce wykwalifikowany. Być może podobne techniki można poznać, gdy wyda się ciężkie pieniądze na eksperta, a pan Kazimierz czuł to wszystko po prostu przez skórę. Urodził się już z taką umiejętnością, którą wykorzystał dla dobra piłkarskiej reprezentacji Polski.

 

Zdradzał się z sympatiami, ale też i antypatiami do swoich piłkarzy?

 

Przede mną – i owszem. Na zewnątrz jednak był bardzo wstrzemięźliwy w wyrażaniu jakichkolwiek opinii na ten temat. Proszę jednak darować, to były zawsze rozmowy w cztery oczy, więc nie będę, bo po prostu nie mogę, zdradzać szczegółów. Pan Kazimierz zwierzał mi się i nie chciałabym zawieść tego zaufania nawet teraz, kiedy nie ma go już z nami. Generalnie mówił dobrze i ciepło o zawodnikach, a już szczególnie o Włodku Lubańskim, ale miał też i wiele krytycznych przemyśleń. Wyrażał je najczęściej jednym zdaniem, choć zdarzało się, iż wystarczyło tylko słowo. Był mistrzem puenty, w sposób fascynujący potrafił charakteryzować zawodników, ich największe zalety, ale także wady. I przedstawiać sposoby na prostowanie ich ścieżek. Dlaczego młodzi ludzie, powiedzmy o generację młodsi od Orłów Górskiego, nie chcieli posłuchać tych autentycznych mądrości, sportowych i życiowych, do dziś nie jestem w stanie pojąć. Opowieści pana Kazimierza to była jak książka dla dzieci, napisana przez kochającego, ale niezaślepionego miłością tatusia. O niesfornych synkach, którzy nieustannie broili coś na boku. I o zastosowanych metodach wychowawczych (cdn.).

 

 

Rozmawiał Adam GODLEWSKI

 

 

Podziękowanie dla Józefa Baryły za możliwość skorzystania ze zdjęć z archiwum rodzinnego