Józef Baryła(4): Co to jest donos?

Józef Baryła jak chyba nikt inny, a w każdym razie niewielu innych, miał kontakt z Kazimierzem Górskim do ostatnich chwil życia Trenera Wszech Czasów. Przyjaciel rodziny, powiernik, towarzysz podróży, częsty gość w szpitalu i w mieszkaniu przy ulicy Madalińskiego. Strażnik wielu tajemnic mundialu, ale też i igrzysk olimpijskich, które opisał w książce „Człowiek o twarzy anioła. Podróże z Panem Kazimierzem”. W oczekiwaniu na ukazanie się tej pozycji na rynku, proponujemy ostatnią część długiej rozmowy. Część naprawdę niezwykłą, niepozbawioną tajemnicy…

 

Kiedy już pan Kazimierz wyjeżdżał do Grecji i stał na lotnisku z teczuszką sam jak paluszek, dosłownie 10 minut przed odlotem do Aten na Okęciu pojawił się Stefan Paszczyk z wiązanką biało-czerwonych róż. „Panie Kazimierzu, pan jedzie na wygnanie, ale ja trzymam kciuki, żeby panu się powiodło w Grecji.” Panie Józiu, jestem mu wdzięczny do dziś za to, że jako jedyny o mnie nie zapomniał. Bo byłem sam na tym lotnisku – wspominał w jednej z naszych licznych podróżny po kraju – opowiada Józef Baryła w czwartej i ostatniej części długiej wspomnieniowej rozmowy. 

 

 

Józef Baryła, Kazimierz Górski i Ryszard Kulesza, jeden z następców Górskiego na posadzie selekcjonera piłkarskiej reprezentacji Polski. Fot. Krzysztof Baryła

 

 

 

Pracownik Pumy. Słowo pana Kazimierza droższe od pieniędzy

 

 

Zdziwiony tym wyznaniem nie byłem, bo przed olimpiadą było już nie do wytrzymania. Zresztą, mimo że o wyjeździe Górskiego do Aten mówiono od majowego meczu Grecja – Polska, przez pół roku nikt nie raczył wystawić trenerowi pozwolenia na wyjazd do pracy za granicą. Dopiero upierdliwość jednego Greka spowodowała, że Górski wyjechał. Jako pracownik… Pumy. Za dietę i zakwaterowanie, prawie jak wolontariusz. Polservice działał na zasadzie rządowej centrali handlu zagranicznego i pośredniczył w eksporcie pracowników. Kontrakt na wykonywanie pracy dla Panathinaikosu zawarty miał zatem tak naprawdę – prawdopodobnie – wyłącznie z Pumą, czyli producentem sprzętu. Jako szeregowy wysłannik tej firmy. Stąd później emeryturka pana Kazia była minimalna i wynosiła 1420 złotych. Bo oni płacili w Polsce najniższą składkę ubezpieczenia, biorąc ciężkie tysiące dolców za jego pracę. Dopiero gdy pojechał za drugim razem, pojechał już jako trener Kazimierz Górski. A nie delegowany przez Polservice. I niezbędną wiedzę na ten temat przekazał asystentom, pomógł wyjechać Andrzejowi Strejlauowi już jako Andrzejowi Strejlauowi, a nie przez centralę handlu zagranicznego. Jackowi Gmochowi też tak otworzył oczy. Oba te angaże w Helladzie były poparte rozmowami Kazimierza Górskiego z późniejszymi pracodawcami byłych asystentów, o których nie zapomniał. Zresztą pomógł nie tylko im. Guciowi Warzysze i Józkowi Wandzikowi załatwił grę w Panathinikosie, i to bez konieczności przechodzenia testów. Wystarczyło, że za nich poręczył; słowo Górskiego w Atenach i okolicach był droższe od pieniędzy.

 

Kilka lat temu zostałem mocno zaskoczony popularnością pana Kazimierza, przebywając na… Torwarze. Czyli w centrum Warszawy, w towarzystwie redaktora Jacka Kmiecika, który spisał moje wspomnienia w książce „Człowiek o twarzy anioła. Podróże z Panem Kazimierzem”. Odbywały się akurat dni Grecji i swoje stoisko miała Kastoria. Przystojny Grek, za którym oglądały się wszystkie dziewczyny był zdziwiony, że wiedziałem wszystko o tamtejszym stadionie z boiskiem, na przełomie lat 70. 80. wysypanym żwirem.

 

– A skąd pan to wie?” – wręcz się żachnął.  

 

– Byłem przyjacielem pewnego polskiego trenera, o którym pisano, że z maleńkich zrobił wielkich.

 

– Papas Górski! A ja byłem u niego zawodnikiem, grałem na libero. Świetny facet, świetny trener.

 

Dał nam, byłem w towarzystwie, mnóstwo prezentów i nie chciał wypuścić przed skończeniem opowieści. O sobie, a pierwszy raz w Polsce był na meczu pucharowym we Wrocławiu ze Śląskiem, jeszcze w latach 70-tych, gdy w piłkę grał bodaj na Cyprze. Przyprowadziłem Ulę Górską, poznałem ją z nim. Był autentycznie szczęśliwy. Bo pan Kazimierz nawet po śmierci dawał radość.

 

 

Spotkanie z Vardinogiannisami. I pożegnanie bez słów

 

 

Czy można się pożegnać bez słów? Otóż można. Kiedy Gucio Warzycha zorganizował benefis w Chorzowie, na trybunie dla VIP pojawił się także Vardinogiannis. Spodziewam się, że był to Yiorgos, który przez ponad 20 lat rządził Panathinaikosem, ale głowy nie dam, bo tego nie weryfikowałem; jakoś nie miałem do tego głowy. W każdym razie na pewno Vardinogiannis, z którym pan Kazimierz znali się doskonale.  Usiedli na trybunach przy Cichej obok siebie, i pogadali jak starzy przyjaciele. W pewnym momencie, widząc szefa w takiej komitywie ze starszym człwiekiem, podeszło pięciu działaczy Panathinaikosu, uklękli i każdy pocałował Górskiego w rękę. Pierwszy raz coś takiego widziałem, taką oznakę szacunku. Tyle że nieostatni.

 

 

Po meczu Edek Lorens zapytał, kiedy wyjeżdżamy, bo dopytują o to Grecy, którzy chcą się pożegnać. Kiedy wyszliśmy z klubowego budynku przy Cichej, zobaczyliśmy szpaler. Po prawej zrobiony przez zawodników Ruchu, po lewej – tych z Panathinaikosu. Chorzowianie odśpiewali sto lat po polsku, ateńczycy – po grecku. Pan Kazimierz nie krył wzruszenia: „Guciu, przyjechałem tu specjalnie dla Ciebie, chciałem być z Tobą w takim momencie. Nie spodziewałem się jednak, że i ja będę fetowany. Dziekuję” – powiedział po prostu, nawet nie starając się ukryć wzruszenia. Potem podszedł Vardinogiannis, pan Kazimierz podał mu rękę i myślę, że przez co najmniej trzy minuty nic nie mówili. Tylko patrzyli sobie w oczy. I w pewnym momencie obydwu popłynęły łzy po policzkach. O czym myśleli, nie wiem. Zapewne przekaz był taki:” Przyjacielu, następnym razem spotkamy się już tam, na górze.” A później cała kolonia greckich działaczy powtórzyła rytuał; każdy znów przykląkł i pocałował Górskiego w rękę…

 

Krzysiu, mój syn, podjechał autem, zabraliśmy pana Kazimierza, i odjechaliśmy w kompletnej ciszy, która zapanowała aż do Częstochowy. Nie padło ani jedno słowo. Górski był myślami przy Vardinogiannisie, Panathinaikosie, Atenach, Grecji. Być może po raz ostatni w najpiękniejszym okresie swego życia. Wiedzieliśmy, że nie możemy burzyć mu tego wspomnienia i porządku. Czekaliśmy aż sam się odezwie…

 

 

 

Gmochowi wybaczył. Donosicielowi nie zapomniał…

 

Pan Kazimierz nie wspominał w ogóle Jacka Gmocha. Ale wiem że mu wybaczył. Wiedział, że były asystent powiedział, że „tym statkiem to dowodziłem ja, a Górski jak gówno przyczepił się do okrętu”, ale nawet tego nie komentował. Potrafił przemilczeć, nie powiedzieć złego słowa. Nie wracał zresztą do przykrych epizodów w swych życiu, nawet do takich incydentów. Kochał życie, a że wspaniałych momentów miał mnóstwo, mógł oddawać się wyłącznie przyjemnym wspomnieniom. Choć jedno nurtowało trenera Górskiego właściwie do ostatnich dni. Pamiętam dokładnie, jak trzy tygodnie przed śmiercią rozmawialiśmy, na temat… donosu.

 

 

„Co to jest donos, panie Józiu?” – zapytał. Nie czekał jednak na odpowiedź, tylko kontynuował: „Pana rodzina i moja wycierpiały we Lwowie. Pamiętaj pan, że człowiek donoszący na drugiego człowieka, jest winien śmierci. Donosiciel dla mnie jest jak prokurator stalinowski skazujący żołnierzy AK, nie znając go, nie czytając akt. Donosiciel jest taki sam, bo skazywał człowieka na śmierć. A był taki jeden zawodnik, który chciał donosić na kolegów…”

 

 

Józef Baryła podczas spotkania w Radzyniu Podlaskim. Z Kazimierzem Górskim rozmawia Adam Olkowicz. Fot. Krzysztof Baryła

Kto był donosicielem, wielu będzie się zastanawiało. Ja znam go z imienia i nazwiska, bo dwukrotnie mówił mi o nim pan Kazimierz. I on żyje, ma się dobrze, i się jeszcze mądrzy. Dobrze by było, jeśli chodzi do kościoła, żeby się wyspowiadał z tego zamiaru. Bo zatruł myśli innemu człowiekowi tak bardzo, że ten jeszcze na łożu śmierci wracał do tego tematu. „Panie Józiu, zna mnie pan tyle lat, co ja złego w życiu zrobiłem, że przyszedł do mnie jeden młody piłkarz i powiedział, że będzie donosił na moich zawodników? Na moje dzieci kochane. Złożył mi taką propozycję… Ja im zastępowałem rodziców na zgrupowaniach. A on siedział z nimi przy stole, pijąc czasem wodę z jednej butelki, zadeklarował, że będzie na nich do mnie donosił. Niestety, nie mogło być miejsca dla niego w mojej drużynie. I w ogóle w moim otoczeniu, wśród ludzi, którym ufałem…”

 

 

 

Dziwnym trafem, a może wcale nie takim dziwnym, rada drużyny też była przeciwna temu zawodnikowi, kiedy pan Kazimierz zapytał piłkarzy o zdanie przed ważnymi powołaniami…

 

Był jeszcze jeden delikwent z tej branży, i też swego czasu znaczący, z którym  – kiedy odzyskał przytomność niedługo przed śmiercią – pan Kazimierz chciał jeszcze porozmawiać. Nie doczekał się jednak, bo nie było odzewu z drugiej strony…. Powiedziałem kiedyś owemu wezwanemu – nie dość, że nadal obecnemu w życiu publicznym, to jeszcze do dziś się mądrzącemu – który nie znalazł czasu, albo nie miał odwagi stawić się przed obliczem umierającego trenera, że jeśli powie coś złego na pana Kazimierza to opublikuję tę moją jedną z ostatnich rozmowę z Górskim. Do dziś omija mnie szerokim łukiem…

 

 

Wysłuchał Adam Godlewski