J.Jesionek(3): Premia za… mistrza świata

Choć mecz z RFN w eliminacjach Euro’72 , w debiucie Jana Tomaszewskiego ostatecznie przegraliśmy na Stadionie X-lecia 1:3, to właśnie wówczas doszło do przewartościowania – zarówno w zespole, jak i w hierarchii selekcjonera. A także – w sferze organizacyjnej – wspominał Janusz Jesionek, kierownik Orłów Górskiego w poprzedniej części rozmowy. Warto zatem uściślić co udało się poprawić po spotkaniu z Niemcami, nie tylko na boisku. Bo mimo że Polska nie była wówczas czwartym światem, jak podkreślił kiero, to jednak życie wyglądało – oczywiście nie tylko w naszym kraju – zupełnie inaczej niż dziś. I z innymi problemami przychodziło się mierzyć w reprezentacjach i piłkarskich federacjach…

 

Kierownik Jesionek, Włodek Lubański - kontuzja w meczu Polska - Anglia 2:0
Kierownik Janusz Jesionek był pierwszy przy Włodku Lubańskim, gdy kapitan reprezentacji doznał kontuzji w meczu Polska – Anglia 2:0 w Chorzowie. Fot. Archiwum prywatne Janusza Jesionka

 

W jakim sensie spotkanie z Niemcami okazało się niezwykle istotne w sferze organizacyjnej?

 

Po meczu spotkaliśmy się z Niemcami w Bristolu, na kolacji. Reprezentacja NRF przyjechała w jednolitych garniturach, a my byliśmy poubierani bardzo różnie; na zasadzie każdy wuj na swój strój – wspomina Jesionek. – Gościom prezes Ociepka bardzo ładnie podziękował, co z pewnością nie przyszło mu łatwo, za sportową atmosferę rywalizacji. Natomiast szef DFB kazał wstać rywalom, aby oddać w ten sposób szacunek naszemu zespołowi. Orły Górskiego patrzyły jak wryte, gdy Franz Beckenbauer wstał pierwszy, a potem zaintonował na cześć biało-czerwonych: „Hip, hip, hurra! Wszyscy zresztą wstali karnie. I błyskawicznie. U nas trwałoby to minutę. Jadąc na olimpiadę już byliśmy ubrani jak reprezentacja dużego kraju. To co podpatrzyłem u Niemców zgłosiłem selekcjonerowi, a pan Kazimierz wysłał mnie z tym pomysłem do prezesa Ociepki. Nie miał też nic przeciw temu, żebym zrobił sobie zdjęcie z Gerdem Muellerem, od którego jestem raptem o dzień starszy. Gdy Helmut Schoen pozwolił mi pogadać z tym prawie-rówieśnikiem, trener Górski też nie widział przeciwskazań. Choć w ówczesnej Polsce to było coś wyjątkowego, bo powojenny resentyment był jeszcze bardzo silny.

 

 

Jak zareagował prezes PZPN na sugestię, że zespół narodowy nie może wyglądać jak goście weselni?

 

Polecił mi znaleźć pomysł na jednolite garnitury. To znaczy znaleźć firmę z branży odzieżowej, która nam to zaprojektuje i uszyje. Tak, żeby wszystko było wedle najnowszej mody i jednocześnie nadawało się na oficjalne okazje. Nawet w ówczesnej biedzie mieliśmy bowiem wszystko, co najlepsze. Począwszy od hoteli – z najlepszym wtedy w kraju Bristolem na oficjalne rauty – po bilety lotnicze. Nie lataliśmy co prawda w biznesie, tylko ekonomiczną klasą, ale lataliśmy liniami, które gwarantowały najszybsze połączenia. To znaczy najlepiej dostosowane do rytmu naszego zgrupowania. Bez względu na nazwę i cenę. PLL Lot nie był jeszcze silną linią, nie miał rozbudowanej sieci połączeń w całej Europie. Latał głownie tam, gdzie były skupiska Polaków. Pan Kazimierz mówił zwykle, że mamy być półtora dnia przed meczem na miejscu. I trzeba było wyszukać odpowiadające temu założeniu połączenia. To była robota ludzi z Wydziału Zagranicznego PZPN. A PIS płacił – w funtach, markach, lirach, guldenach czy dolarach – tyle, ile było trzeba. I nie stawiał ograniczeń.

 

 

A wracając do rywalizacji z Niemcami

 

…rewanż w Hamburgu na 0:0 był znacznie lepszy w wykonaniu naszego zespołu niż mecz na Stadionie X-lecia. Pewnie także dlatego, że była już zupełnie inna atmosfera w drużynie. A aura nie przyszła w sukurs obu zespołom, pogoda w trakcie 90 minut zmieniała się pięć razy. Dosłownie pięć! Zaczęliśmy przy słońcu, potem zaczął walić grad. Deszcz, wiatr, i ponownie słońce – wszystko było w tym Hamburgu. Co mocno zmartwiło doktora Garlickiego, który miał obawy o zbiorowe infekcje. Potem była jednak zabawa, integracja, wspólny wypad do słynnej dzielnicy St. Pauli, gdzie bywają tylko mężczyźni… Tak, to zdecydowanie po eliminacyjnym dwumeczu z Niemcami narodziły się prawdziwe Orły Górskiego.

 

 

Nawet jeśli w kolejnym spotkaniu eliminacyjnym, z Turcją, w grudniu 1971 roku reprezentacja Polski doznała porażki?

 

Ten mecz nie miał już żadnego znaczenia, kwalifikacje mistrzostw Europy – w których rywalizowaliśmy z NRF, Turcją i Albanią – zostały przegrane. Do Izmiru nie wybrał się zresztą już żaden z oficjeli PZPN, to ja byłem szefem ekipy. Po zakończeniu ligi, Górnik Zabrze poleciał zresztą na tourne do Szkocji, zarabiać kasę. W drodze powrotnej nie mogli dojechać z Glasgow do Londynu, a stamtąd mieli dolecieć do Turcji, z powodu mgły. W przeddzień spotkania trzeba było wpisać zawodników do protokołu, bo sędzia sobie tego zażyczył. Tymczasem z Warszawy przyleciało ze sztabem tylko 7, co groziło walkowerem. Pan Kazimierz i w takiej sytuacji nie stracił głowy. Powiedział do mnie: „Panie Kolego, skoro grał pan w Kadrze Rembertów to wpisuj pan swoje nazwisko. To nas przynajmniej uratuje. Przynajmniej do jutra.” A gdy rano górnicy dolecieli ze Szkocji, można było ich oczywiście dopisać; natomiast ja w sposób naturalny wypadłem z protokołu.

 

 

Trochę stresów przeżyliście zatem w Izmirze.

 

Owszem, ale więcej przy stole niż przy wypełnianiu meczowego protokołu. W przeddzień Turcy zgodnie z tradycją zaprosili nas na kolację. Stawiło się 14 członków zarządu ich federacji, a z naszej strony tylko ja towarzyszyłem trenerowi Górskiemu. Gospodarze podjęli nas zgodnie z protokołem. To znaczy było eleganckie przemówienie, i toast za sportową atmosferę rywalizacji. Spojrzałem w kieliszek – wódka. Więc spełniłem toast. Okazało się jednak, że to była anyżowa raki. Zaniemówiłem, kilkukrotnie zmieniłem kolor na twarzy. To była zupełnie inna niż dziś rzeczywistość, świat pozamykany, w pamięci jedynie lokalne smaki. Pan Kazimierz zawsze jednak zachowywał kamienną twarz. I spokój. „Panie Kolego, co to się wydarzyło?” – zapytał spokojnym tonem. – „Proszę złapać dwa oddechy i wygłosić przemówienie w imieniu PZPN. I dodał ze śmiechem: „Tylko uważaj kolego, musisz przepić jeszcze raz. Też z dwoma oddechami.” Jakoś dałem radę, ale od tego momentu anyżówka przestała dla mnie istnieć. Kiedy Pan Kazio przyjechał do mnie w 1995 roku na placówkę na Cypr, gdzie byłem ambasadorem, aby uczcić 20-lecie zakończenia naszej współpracy, piliśmy już wyłącznie koniaczek.

 

 

Jakie ma pan pierwsze skojarzenie z finałami mistrzostw świata w 1974 roku?

 

Rozmowę z szefem GKKFiT, Bolesławem Kapitanem, po zakwalifikowaniu się do finałów. Przedstawiłem sytuację, że to nie są igrzyska amatorów, tylko zawody dla profesjonalistów. I musimy ustalić widełki premiowe dla zespołu, żeby wyglądało poważnie, a piłkarze czuli się docenieni. I w tym aspekcie także poczuli się na poziomie światowym. Zwłaszcza że wiadomo już było, że zagramy z Włochami i Argentyną – a zatem zespołami, w których aż roiło się od świetnie opłacanych gwiazd tamtych czasów. „Przygotujcie propozycje – usłyszeliśmy z ówczesnym prezesem PZPN, którym był już Jan Maj – i za trzy dni wróćcie z konkretami.”. Okazało się, że mogliśmy sobie wiele przygotowywać. Bo decyzje i tak zapadły za naszymi plecami. Stanęło na tym, że – oficjalnie – każdy z zawodników będzie mógł liczyć na 24 tysiące złotych, gdyby udało się wywalczyć tytuł mistrza świata. Średnia pensja Polaka wynosiła wówczas złotych 900…  

 

 

A ile zarabiał selekcjoner Górski?

 

11 tysięcy złotych. Sprawa jego apanaży była poważnie potraktowana, kilkukrotnie stawała na zarządzie PZPN. Punkt odniesienia stanowili trenerzy klubowi. Mieli po 8, 9 i 10 tysięcy. Oficjalnie, bo ile dostawali pod stołem, albo z tytułu premii, to nikt już nie wnikał. I któryś z generałów rzucił wtedy, że selekcjoner drużyny narodowej nie może zarabiać mniej od szkoleniowców klubowych. „Bo co, nie stać socjalistycznej ojczyzny na to? Oczywiście, że stać” – zagrzmiał ów oficer, ale dokładnie nie pamiętam już kto to był dokładnie. Dlatego stanęło na 11 tysiącach. Bardzo dobre, dyrektorskie, pensje w przemyśle sięgały wówczas 1500 złotych. Zatem krzywdy pan Kazimierz też nie miał. Można było za te pieniądze przeżyć, i dla jego rodziny na pewno nie była to mała pensja. Choć niewątpliwie w porównaniu do obecnego selekcjonera kokosy to nie były. I to mówiąc delikatnie.

 

 

Jak w ogóle Kazimierz Górski znosił duże imprezy? Jak odnajdywał się podczas igrzysk i na mistrzostwach świata?

 

Świetnie odnajdywał się we wszystkich procedurach. Nie dość bowiem, że logistycznie był bardzo dobrze poukładany, to wszystko planował z dużym wyprzedzeniem. I bardzo sprawnie zarządzał ekipą, zasady były czytelne. Nie gubił się też jednak w niestandardowych sytuacjach. Pamiętam jak po meczu z NRD na igrzyskach na kontrolę dopingową został wezwany Jerzy Gorgoń. Tyle że nie od razu schodząc z boiska, bo delegat Komisji Antydopingowej spóźnił się i dostał się do szatni, kiedy nasz stoper załatwił już wszelkie pomeczowe potrzeby. Nie ukrywałem zdziwienia, ale też i pretensji, że – a był to Niemiec z NRF – był tak bardzo niezorganizowany. Wiadomo – po wielkim wysiłku płynów fizjologicznych nie produkuje się na zawołanie, w Jurek miał jeszcze dodatkowe emocje, zdobył obie bramki w wygranym 2:1 meczu w Norymberdze, więc musieliśmy długo czekać na pobranie próbek. Nerwy były duże, bo podróżowaliśmy wówczas po Niemczech pociągami, i ten nasz – którym wracali również NRD-owcy – nie mógł wyjechać. Trzeba było zmieniać rozkłady, przegrani mocno się denerwowali, ale pan Kazimierz zachował spokój. Wydał oczywiście zgodę na ponadprogramowe browarki dla Gorgonia, a i reszcie zespołu pozwolił na dodatkowe piwko. Potrafił zresztą zagospodarować ten czas kreatywnie. W ten sposób, że ze szkoleniowego punktu widzenia nie był wcale zmarnowany.

 

 

W słynnej sytuacji z Jarosikiem w meczu z ZSRR, gdy napastnik Zagłębia odmówił wejścia na boisko, selekcjoner też pozostał sobą?

 

Siedziałem wtedy tuż obok doktora Garlickiego, który na ławce zajmował miejsce po sąsiedzku z selekcjonerem. Całe zajście obserwowałem więc z najbliższej odległości. Kiedy Górski usłyszał: „Dopiero teraz mam wejść, a po co?!”, jeśli nawet zdębiał, to jedynie na sekundę. I zupełnie nie dał niczego po sobie poznać. To znaczy na pewno się wkurzył, ale zachował kamienną twarz. I szybko rozejrzał po rezerwowych. Szukał tam Zygi Szołtysika, bo Szołtysik zawsze był przygotowany do wejścia, nawet buty miał zwykle zasznurowane jak należy. Oglądałem całą tę sytuację z odległości metra, najwyżej półtora. Niczym widz na scenie w teatrze w pierwszym rzędzie. Doskonale widziałem więc, że pan Kazimierz zachował się w naprawdę kryzysowej sytuacji tak, że spokojnie można by uczyć na tej podstawie zimnej krwi kandydatów… na dyplomatów.

 

 

Mógł się nauczyć takiego zachowania w trakcie trudnego wojennego i tuż powojennego życia?

 

W mojej ocenie miał to wrodzone. Był bardzo spokojną osobą, pochwały – podobnie jak krytykę, ale też sytuacje takie, jak z Jarosikiem niemożliwe do przewidzenia – przyjmował z jednakowym dystansem. I to, jak wspomniałem już na początku rozmowy, naprawdę okazywało się kluczowe, gdy reprezentacja Polski grała o bardzo wysokie stawki. Jak wówczas w meczu z ZSRR, który decydował, który z tych zespołów wystąpi w wielkim olimpijskim finale. Bo spokój i bardzo pragmatyczne spojrzenie na rywalizację, i w ogóle na świat, trenera Górskiego nie tylko udzielały się zespołowi oraz wszystkim wokół, ale stanowiły klucz do sukcesu. Tak to w każdym razie widziałem z perspektywy kierownika drużyny, ale wiem, że identycznie odbierali podejście selekcjonera zawodnicy. I daliby się za niego pokroić. Chciałbym, żeby reprezentacja Polski doczekała się jeszcze raz szkoleniowca, któremu piłkarze będą ufali tak bezgranicznie. Pytanie tylko, czy to w ogóle możliwe… 

 

 

Rozmawiał Adam GODLEWSKI