Jacek Gmoch(1): Po ślubie, na… dopingu

Jacek Gmoch był w Legii Warszawa piłkarzem Kazimierza Górskiego, w reprezentacji Polski jego współpracownikiem w najlepszym okresie w dziejach naszej drużyny narodowej. A los zetknął obu szkoleniowców także w Grecji, gdzie byli ligowymi rywalami. Ba, miał okazję podpatrywać zwyczaje starszego kolegi po fachu nawet na własnym ślubie. Jakie zachował wspomnienia? To lektura obowiązkowa!

 

1971 N/z Kazimierz Gorski , Jacek Gmoch i Robert Gadocha
archiwum Górskich/FOTONOVA

 

Jakie były pańskie relacje z Kazimierzem Górskim?

Zacznę od tego, że dla mnie to zawsze był pan Kazimierz. On mówił mi Jacuś, a ja w prywatnych kontaktach najczęściej per: Trenerze.  Bo poznaliśmy się, gdy prowadził zespół, a ja byłem jego zawodnikiem. Był moim drugim trenerem w Legii, zaraz po słynnym jugosłowiańskim internacjonale Stjepanie Bobku – wspomina 81-letni Gmoch, który w latach 1976-78 był selekcjonerem reprezentacji Polski. – Górski jako szkoleniowiec przy Łazienkowskiej trafił na zmianę pokoleniową i nie miał najłatwiejszego zadania. A nawet więcej – miał duży problem ze – jak ja to określam – staruchami. Był konflikt między zawodnikami z najstarszej generacji i nowym trenerem, a ja byłem w tym sporze człowiekiem Górskiego. Kiedy trzeba było, to znaczy gdy ktoś ze staruchów podskakiwał, wystawiał mnie na ich pozycjach. Jeśli był to Jurek Woźniak, mój późniejszy były szwagier, to na przykład na lewej obronie. Ale u pana Kazimierza grałem głównie jako środkowy napastnik. Kiedyś w Belgii i RFN w 1960 zostałem nawet królem strzelców międzynarodowego turnieju. W każdym razie byłem po stronie trenera, co było bardzo trudne, bo miałem przeciw sobie całą starszyznę. Konflikt powstał na tle pokoleniowym, a ja do wszystkich mówiłem: proszę pana, jak przyszedłem. Dopiero kiedy Lucjan Brychczy powiedział: – Mów mi Kici, tu nie ma panów, sytuacja uległa zmianie. Tyle że wcześniej starzy – po 0:5 w zagranicznym sparingu próbowali ze mnie zrobić – jako z dziecka trenera, kozła ofiarnego. Pokazując, że nałożyłem złe buty, z nieodpowiednimi korkami. I że przez to jestem głównym winowajcą. To nas z trenerem zbliżyło.

 

Do tego stopnia, że pan Kazimierz był…

…na moim ślubie, oczywiście jako gość honorowy. Razem z kierownikiem drużyny Legii przyjechali do Żyrardowa, skąd pochodzi moja żona. No i z moim tatą, także z teściem, uszanowali naszą ceremonię i poimprezowali godnie. Zaczęliśmy, o ile mnie pamięć nie myli w piątek, a skończyło się to wszystko w niedzielę. A potem pan Kazimierz zabrał wszystkich… na trening. Nie zwolnił nawet mnie, młodego żonkosia. Myśleliśmy więc, że pogramy chwilę w dziadka i tyle będzie wysiłku. No bo jakby nie było – od piątku do niedzieli ostro stawał w szranki. Ale gdzie tam! Zaczęliśmy zajęcia na bocznym boisku, a potem trener zarządził małą zabawę biegową po Łazienkach. I z 6 kilometrów nas przeciągnął! Pan Kazimierz miał taki swoisty bieg, o którym mawialiśmy świński trucht, bo bujał się na nogach, i cały czas dyktował tempo na czele. Ja myślałem, że ducha wyzionę po wesele, a trener zachowywał się… niczym na dopingu. I nie stanął ani razu, żeby dać nam odetchnąć.

 

Jakim był trenerem ligowym?

W Grecji – znakomitym. W Polsce nie szło mu natomiast z drużynami klubowymi. Z nami osiągnął w ‘60 roku największy sukces, którym było wicemistrzostwo Polski. Do przerwy w ostatnim meczu rozgrywanym na Szombierkach byliśmy nawet mistrzami, bo bytomskiej Polonii strzeliłem dwa gole, ale po przerwie Ruch Chorzów wyszedł na prowadzenie w Krakowie, i ostatecznie wygrał z Wisłą. Szanse na tytuł tak naprawdę postradaliśmy jednak w Warszawie, przegrywając u siebie z Ruchem 1:2. Pan Kazimierz przygotowywał mnie cały tydzień do gry na stoperze. Bo kontuzjowany był Grzybowski. Tuż przed meczem postawił jednak na tej pozycji na Strzykalskiego. Marcel był pomocnikiem, świetnym, ale mało zwrotnym i mało dynamicznym. I był to – jak się okazało – gwóźdź do trumny, gdyż popełnił dwa brzemienne w skutki błędy.

Po Legii trener Górski poszedł do Gwardii Warszawa. Wojsko i milicja nie lubiły się wtedy, kosa między siłowymi resortami była ostra. W efekcie – to Legia spuściła Gwardię właśnie z trenerem Górskim na ławce do drugiej ligi. Decydujące spotkanie graliśmy na Stadionie X-lecia, oni potrzebowali wygrać. Błagali i płakali, ale nie było przebacz. Skończyło się 0:0 i spadli. Konsekwencje dla pana Kazimierza mogły być jednak znacznie większe już wcześniej, gdy obejmował Gwardię. Obaj mieszkaliśmy w wojskowym bloku przy ulicy Świętokrzyskiej,  klatka przy klatce; a oprócz nas także Kazio Deyna i Kici Brychczy. Wojskowi chcieli wówczas usunąć pana Kazimierza – z dwojgiem dzieci – z mieszkania. Gdyż zmienił resort na ten spraw wewnętrznych, który w MON – jak wspomniałem – nie był postrzegany w przychylny sposób. We trójkę utworzyliśmy wtedy delegację, i poszliśmy poprosić, żeby nie wyrzucali Górskiego z zajmowanego lokum. I posłuchali nas wtedy.

 

Rozumiem zatem, że po pracy stosunki były dobrosąsiedzkie?

Pewnie! Oboje z żoną wówczas studiowaliśmy, dodatkowo grałem w piłkę, więc mama pomagała nam prowadzić mieszkanie. I zaprzyjaźniła się dzięki temu z panią Marią Górską; miały wspólne tematy, nie tylko wokół piłkarskie. Paweł, mój syn bawił się na podwórku z Darkiem Górskim i Ryśkiem Brychczym. Naprawdę między moją rodziną i rodziną pana Kazimierza zawiązała się przyjaźń jakby był moim starszym bratem. Dopiero gdy zaczęliśmy uzyskiwać wyniki z reprezentacją, na wóz z napisem: „sukces” chciało się zabrać wielu chętnych i próbowano nas skonfliktować z panem Kazimierzem. Jest takie powiedzenie, że największe przyjaźnie rodzą się na wojnie. A przecież piłka jest wojną, na szczęście syntetyczną. Sukcesy nie zmieniły pana Kazimierza, absolutnie nie, ale zaczęli się przyklejać różni ludzie. Z ZMS, z KC, z innych stron. Wtedy trochę nas poróżniono, a przynajmniej próbowano, napuszczano nas na siebie wzajemnie. Oczywiście, często mieliśmy różne zdania, ale nawet jak mówił coś bolesnego, to delikatnie. Nasza przyjaźń trwała do końca, byłem u niego w szpitalu, kiedy pan Kazimierz był już w stanie odejścia. Gdy przebudził się na moment na dobre, powiedział: „O Jacuś”, pamiętam to do dziś. I nigdy nie zapomnę. Przeżyliśmy wspólnie wiele pięknych chwil. To był wielki trener. Cieszę się, że dane mi było z nim współpracować. I dołożyć swoją cegiełkę do najlepszego okresu w polskim futbolu. Gdy byliśmy w światowym futbolu prekursorami w wielu kwestiach.

 

W jakich okolicznościach dostał pan zaproszenie do sztabu pierwszej reprezentacji?

Po kontuzji, złamali mi nogę podczas meczu Kadra – „Express”, już nie grałem. Pracowałem jako pracownik naukowy w Zakładzie Budowy Dróg i Mostów na politechnice i trenowałem juniorów w Legii. Wszedłem wówczas także – między innymi razem z Gerardem Cieślikiem i Witoldem Dłużniakiem – do rozszerzonego zarządu PZPN. Na fali odnowy dopuszczono bowiem do tego gremium również piłkarzy. Tak się złożyło, że przygotowałem z kolegami naukowcami – matematykiem i ekonomistą – dokument zatytułowany „Drogi poprawy polskiego piłkarstwa na arenie międzynarodowej”. Kiedy Edward Gierek, który sam grał w piłkę i czuł propagandowy potencjał tej dyscypliny, doszedł do władzy trafił na to pracowanie. To znaczy dostał od piłkarza wysokiej klasy, ale nazwisko zachowam dla siebie, gdyż ta osoba nie przyznaje się dziś do pośrednictwa. W każdym razie modne było wówczas hasło: „Polak potrafi”, pod które podciągnięto mój dokument. I to dzięki temu znalazłem się w kierownictwie związku…

 

…skąd był już tylko krok do asystentury u Górskiego?

Chwileczkę, ja nie byłem asystentem Górskiego. Byłem członkiem zarządu oddelegowanym do współpracy z selekcjonerem. Nadzorowałem wcielanie „Drogi naprawy…” w życie.  O co zresztą poprosił mnie sam pan Kazimierz.

 

Kiedy?

Miał wtedy trudny okres w życiu, po 1:3 z RFN w kwalifikacjach  mistrzostw Europy. Zaczęto publicznie kwestionować jego kwalifikacje do prowadzenia kadry, a nawet zarzucać panu Kazimierzowi, że ma luki w wykształceniu. Spotkaliśmy się wówczas przypadkowo pod blokiem – ja wracając do domu on wychodząc do związku. „Słuchaj Jacuś, chcą wykorzystać tę porażkę. Jest w PZPN grupa, która chce mojej głowy i chyba mnie popchną” – powiedział mi wtedy smutno. Pan Kazimierz wcale nie zrzucił wtedy odpowiedzialności za porażkę na Janka Tomaszewskiego, co mu przypisywano. Stoperzy także słabo zagrali, pewnie nawet ponosząc większą winę niż bramkarz. Z pomeczowej wypowiedzi, udzielonej przez szkoleniowca w dużych emocjach, wyciągnięto jednak ten wątek. I podrasowane emocje sprzedały się i poszły w świat. Co nie pomogło klimatowi wokół reprezentacji. Trzeba w tym momencie koniecznie wyjaśnić, że podstawy organizacyjne i logistyczne późniejszych sukcesów położył w PZPN Ryszard Koncewicz. Górski pracował najpierw jako trener juniorów, później młodzieżówki. I liczył, że zostanie następcą wspomnianego selekcjonera – a jednocześnie szefa wyszkolenia. Faja dał mu jednak w pewnym momencie do zrozumienia, że tak się nie stanie. Bo miał jakieś osobiste zastrzeżenia do Górskiego, pojawił się między nimi konflikt. Co wywołało frustrację u pana Kazimierza, który bardzo to przeżył. Dopiero na fali odnowy i po zmianach w kierownictwie PZPN, kiedy prezesem został Wiesław Ociepka, postawił zdecydowanie na Górskiego. Tyle że porażka z Niemcami w Warszawie zaktywizowała grupę powstałą wokół nowego szefa szkolenia związku, która dołączyła się powszechnej krytyki selekcjonera. cdn.

 

Rozmawiał Adam Godlewski