Janusz Jesionek(1): Stawka większa niż…

Janusz Jesionek był kierownikiem reprezentacji Polski podczas selekcjonerskiej kadencji Kazimierza Górskiego. Dziś jest kopalnią wiedzy na temat tamtego okresu w naszym futbolu. Późniejszy ambasador RP w Słowenii (wcześniej przebywał na placówkach w Wenezueli i na Cyprze), a także szef Wydziału Zagranicznego PZPN, obecnie – oczywiście nieprzypadkowo – sprawuje funkcję prezesa Fundacji Kazimierza Górskiego. Jaka była Polska w początkach lat 70-tych poprzedniego stulecia? Jak funkcjonował wówczas PZPN? Na co szczególną uwagę zwracał trener Górski? Odpowiedzi na wszystkie te pytania – i wiele innych – znajdziecie w obszernym wywiadzie. Dziś pierwsza z trzech części rozmowy. 

 

Janusz Jesionek (w środku) podczas roboczej wizyty na stadionie Wisły Płock im. Kazimierza Górskiego. Z lewej – prezes Wisły Tomasz Marzec; z prawej – wiceprezes Fundacji Kazimierza Górskiego Andrzej Brusikiewicz.

 

Jak zapamiętał pan trenera Kazimierza Górskiego?

 

Był wybitnym szkoleniowcem, świetnym selekcjonerem i wyjątkowym wychowawcą. Przede wszystkim jednak – powszechnie szanowanym człowiekiem. Takich ludzi spotyka się bardzo rzadko na życiowej drodze; w moim odczuciu głównie z uwagi na skromność, która cechowała pana Kazimierza – twierdzi 75-letni Jesionek. – Sukcesy zawodowe, które osiągnął – a przecież były olbrzymie – większość z nas popchnęłyby do niczym nieskrępowanej dumy. A nawet wielkiej zarozumiałości. Pana Kazimierza jednak nie tylko nie zmanierowały, ale nawet nie zmieniły. Absolutnie, nic z tych rzeczy! Był bardzo spokojną osobą, pochwały – podobnie jak krytykę – przyjmował z jednakowym dystansem. I wytwarzał taką atmosferę, że ludzie wokół niego mogli koncentrować się wyłącznie na pracy.

 

 

I to był największy, powiedzmy – warsztatowy, walor selekcjonera, z którym blisko współpracował pan niemal 5 lat?

 

To okazywało się kluczowe, gdy reprezentacja Polski grała o bardzo wysokie stawki. A wiadomo, że podczas kadencji Górskiego zawsze rywalizowała o te najwyższe. Zatem i podekscytowanie było olbrzymie. Nie tylko zresztą w drużynie, lecz także w całym kraju. Pan Kazimierz zawsze jednak potrafił reagować na tym samym poziomie emocjonalnym, nawet – a może przede wszystkim – w sytuacjach kryzysowych. W przerwach meczów nie brakowało napięć wśród piłkarzy, a proszę mi wierzyć, wiem co mówię; niejednokrotnie musiałem zamykać ich samych w szatni na 10 minut. Stoicka postawa trenera powodowała jednak, że sytuacja błyskawicznie wracała do normy. Niezależnie od tego, co piłkarze wykrzyczeli do siebie przed zmianą stron. A wyniki, bez słowa przesady, były znakomite. Właśnie z tego powodu mamy obowiązek pielęgnować pamięć o naszym najlepszym trenerze w historii i sukcesach Orłów Górskiego.

 

 

Sukcesach do powtórzenia, pańskim zdaniem, pod naszą szerokością geograficzną?

 

Bardzo chciałbym się pomylić, ale kilka najbliższych pokoleń polskich kibiców raczej nie zyska okazji, żeby doświadczyć takich wzruszeń dzięki piłkarzom, jakie miała moja generacja. Bo pan Kazimierz z grupą najbliższych współpracowników wydźwignęli polski futbol, który wcześniej w wydaniu reprezentacji zupełnie nie liczył się w rywalizacji międzynarodowej, na najwyższy ówczesny poziom na świecie. I osiągnęli spektakularne sukcesy. Dzięki właściwej selekcji, świetnemu przygotowaniu – motorycznemu, taktycznemu, mentalnemu i pod każdym innym względem. A przyczyniły się do tego również nowatorskie w skali globalnej metody pracy. Jak również, nie oszukujmy się, pewna, ale istotna dla końcowego wyniku, doza szczęścia.

 

 

Jaki to był rok 1970, zwłaszcza grudzień, gdy Górski objął posadę selekcjonera? Jak wyglądała wówczas Polska, jak PZPN?

 

Do związku przyszedłem we wrześniu 1969 roku, przyjmował mnie wieloletni zasłużony sekretarz PZPN – a także członek Komitetu Wykonawczego UEFA – pan Leszek Rylski. Był liczącą się osobistością w europejskiej piłce nożnej, znał międzynarodowe trendy i wiedział, że w związku potrzebna jest nowa fala. Od razu skierował mnie do Komisji Młodzieżowej, której szefem był Wiesław Motoczyński. Andrzej Strejlau prowadził wówczas reprezentację juniorów, a Kazimierz Górski – tę najważniejszą w naszym wydziale, czyli młodzieżową. Pamiętam, że na przełomie listopada i grudnia 1970 byliśmy z zespołem Strejlaua na zgrupowaniu w Wiśle. A był to czas wręcz niemożliwy do zapomnienia, bo niezwykle trudny politycznie. Następowała zmiana polityczna w kraju, Wiesława Gomułkę zastępował Edward Gierek. Doszło do zamieszek na Wybrzeżu, stan wrzenia można było odczuć w całym kraju, więc nawet przebywając na południu byliśmy pełni niepokoju. O to, co może się wydarzyć w najbliższych dniach i tygodniach. Komunikacja nie była wówczas taka jak dziś, informacje przeznaczone dla społeczeństwa były towarem reglamentowanym przez władzę. Do tego stopnia, że o nominacji pana Kazimierza na selekcjonera dowiedzieliśmy się dopiero po powrocie do Warszawy, po dwóch tygodniach pobytu na zgrupowaniu.

 

 

Czyli powołanie Górskiego nie było informacją z pierwszych stron gazet?

 

Fakt, że wiadomość o powołaniu nowego trenera reprezentacji nie przebiła się nawet pocztą pantoflową do pracowników związku będących w delegacji, świadczy o tym, że cała Polska żyła zupełnie innym tematem. Taki to był czas w naszych dziejach. Naprawdę nie wiadomo było, co zdarzy się jutro i pojutrze, mocno przeżywaliśmy kolejny po 1956 roku przełom polityczny w kraju. Trudno jednak było to wszystko ogarnąć. Zresztą dopiero w końcu stycznia pan Rylski razem z selekcjonerem Górskim zaproponowali mi funkcję kierownika drużyny. A miałem tę rolę wypełniać – i tak początkowo rzeczywiście było – wspólnie z emerytowanym podpułkownikiem Wojska Polskiego, panem Lisiewiczem. Bo normalnie etatowo pracowałem poza PZPN, a obowiązków przy nowotworzonej kadrze do wypełnienia na co dzień w związku było sporo. Tymi podstawowymi przez jakiś czas zajmował się wspomniany wojskowy, natomiast ja przygotowywałem przede wszystkim krajowe zgrupowania. I zagraniczne wyjazdy. A zawsze, albo prawie zawsze padało sakramentalne pytanie z ust trenera Górskiego: – Panie kolego, co pan wymyślił w kwestii zajęć pozasportowych? Selekcjoner wiedział, że nie tylko futbolem żyje młody człowiek. I dbał, żeby piłkarze nie nudzili się na zgrupowaniach.

 

 

Generalnie zgrupowania odbywały się w Rembertowie. Dlaczego właśnie tam?

 

Z prozaicznego powodu – trzy lata grałem w drużynie Kadra Rembertów. To była taka naturalna, ale dalsza rezerwa Legii, wojskowy klub. Ściągani byli zawodnicy z całego kraju, a kto się wybijał – trafiał do drugiego zespołu z Łazienkowskiej. Występowałem tam w lidze międzyokręgowej, będąc już studentem, trzy lata. Kiedy więc pan Kazimierz zapytał, co mogę zaproponować – jaki ośrodek, żeby było w Warszawie i blisko lotniska – wskazałem dwa: AWF i Rembertów. Selekcjoner odrzucił Bielany twierdząc, że to zbyt daleko. I ucieszył się, że obiekt w Rembertowie jest zamknięty, z hotelikiem na 12 dwuosobowych pokoików. I w ogóle pełnym zapleczem: z dobrym boiskiem, z kasynem wojskowym klasy dobrej restauracji – dla studentów Akademii Obrony Narodowej – basenem i dużą halą sportową. A wszystko – w jednym kompleksie. Zanim jednak podjął decyzję, chciał osobiście zlustrować obiekty. Rektor AON był bardzo zadowolony, że reprezentacja Polski chce u niego gościć, ale zaproponował, aby konkretne rozmowy zacząć od kwatermistrza. Jak to przyjęte jest w wojsku. Obaj szefowie udali się na lampkę koniaczku, a ja – na negocjacje, do których przygotował mnie doktor Janusz Garlicki. Czyli lekarz współpracujący z selekcjonerem Górskim.

 

 

W jakim sensie?

 

Doktor Garlicki dał mi przede wszystkim gotowe menu na każdy z 10 dni zgrupowania, na bogato, wedle najwyższych ówczesnych standardów żywienia sportowców na świecie. Dlatego nie wiedziałem czy zdołamy się zmieścić w osobo-dniówce. Gdy jednak dowiedziałem się, że oficerowie mają dzienną stawkę w wysokości 18 złotych, byłem już w domu. Miałem bowiem fundusze sięgające 120 złotych na dobę. Kwatermistrz, gdy to usłyszał, spadł z krzesła. I od razu stwierdził, że gdyby nawet każdemu z piłkarzy dał po kilogramie czekolady na deser i po pięć kilo pomarańczy do przegryzania – a były to wówczas towary deficytowe – to też nie wyjdzie nawet po stówce. Nasza stawka okazała się rewelacyjna, PZPN stanął wtedy na wysokości zadania. Inna sprawa, że działał według wytycznych Przedsiębiorstwa Imprez Sportowych, które najwyraźniej tyle płaciło za zgrupowania kadr narodowych w pozostałych dyscyplinach w najlepszych polskich – i nie tylko – hotelach.

 

 

Czyli tamten czas w PRL, choć burzliwy politycznie, był dobry dla sportowców?

 

Władze ludowe traktowały sportowców niczym pracowników wydziału propagandy. I dbały, żeby niczego tym, którzy reprezentowali kraj nie brakowało. Zatem piłkarskiej kadrze nawet w ośrodku wojskowym serwowano menu, którego nie powstydziliby się szefowie kuchni z Victorii czy Bristolu, a więc najlepszych wówczas hoteli. Jedzenie było na tyle dobre, że żaden z piłkarzy – ani członków sztabu – nie narzekał. Na brak atrakcji – mimo odosobnienia – też zresztą nie, bo nikt nie siedział w malutkich pokoikach. Zawodnicy wychodzili na korytarz i grali namiętnie – oczywiście za zgodą selekcjonera – w karty; w kierki, brydża, pokera, oczko. Parami. Bo krakowskie Lajkoniki mieszkały ze sobą, Legia ze sobą, Mielec ze sobą, Górnik ze sobą. Takie były preferencje piłkarzy, w które trener Górski, a tym bardziej nikt ze sztabu, nie wnikał. W każdym razie piłkarze nigdy nie zgłaszali zastrzeżeń, z jednym wyjątkiem. Robert Gadocha udzielając kiedyś telewizyjnego wywiadu burknął, że dobre warunki to są na zachodzie, a nie w Rembertowie. Szybko poinstruowałem go więc, że jeśli coś mu się nie podoba, to może przeprowadzić się za granicę. Nie wróciliśmy już jednak nigdy do tego tematu,. Po prostu przestał narzekać.  

 

 

Kiedy dokładnie zaczęliście zbierać się w wojskowym ośrodku?

 

Przed meczem z NRF w kwalifikacjach ME. I od razu dobrze wszyscy się tam poczuli, bo ośrodek był wyizolowany, dziennikarze nie mieli wolnego wstępu, obowiązywały przepustki. A warunki do treningu były znakomite. Gry kontrolne rozgrywaliśmy na stadionie Polonii Warszawa przy Konwiktorskiej albo na Marymoncie. Zawodnicy mogli wychodzić na spacery, ponieważ ośrodek AON był usytuowany w środku lasu, mogli więc czuć się tam naprawdę swobodnie. Teren był rozległy, ale ogrodzony, bezpieczny. A przede wszystkim położony z dala od zgiełku. To dla pana Kazimierza było bardzo istotne. Co prawda nie musiał szczególnie pilnować zawodników, bo wszyscy bardzo go szanowali, a pan Kazimierz pozwalał na zabawę, czy na piwko; byleby tylko w granicach rozsądku. Kiedy był czas na pracę, to trzeba było zasuwać. A kiedy okres zabawy – każdy mógł bawić się do woli.

 

 

Naprawdę Górski pozwalał na rozprężenie podczas zgrupowań?

 

Oczywiście! Proszę pamiętać, że to nie była drużyna aniołków, chłopcy – a zwłaszcza kilku najlepszych, a już szczególnie jeden – lubili dziewczęta, dlatego w okresie startowym selekcjoner miał na to oko. Pamiętam jak kiedyś wezwał mnie do siebie wieczorem i kazał sprawdzić, czy wszyscy obecni na zgrupowaniu – w ośrodku na Wale Miedzeszyńskim – są już w pokojach. Bo tak zarządził. W ciemno potwierdziłem tę informację, ale trener Górski uparł się, gdyż najwyraźniej czuł pismo nosem, że jest inaczej. I było. Musiałem więc niesubordynowanych randkowiczów ogarnąć. Takie sytuacje można było jednak policzyć na palcach jednej ręki. Selekcjoner był dla piłkarzy niczym drugi ojciec. A czasami nawet jak pierwszy, dlatego chętnie korzystali z jego życiowych rad, zwierzali się. Wiedzieli, że nawet jeśli nie pomoże w konkretnej sytuacji, to weźmie pod uwagę jej ewentualny wpływ na aktualną formę. cdn.

 

 

Rozmawiał Adam GODLEWSKI