M.Listkiewicz(2): Dziękuję, skończyłem!

W drugiej części wywiadu Michał Listkiewicz wspomina, jakim Kazimierz Górski był działaczem. Mniej więcej za 2 kilometry weszliśmy do wioski, i wzbudziliśmy ogromną sensację – to naprawdę słynny Górski! Na szczęście gospodarze szybko się ogarnęli i przynieśli jakiś fotel z chałupy. A Kazio zaczął dawać show. „Panowie, ja tu szukam kandydatów do reprezentacji. Przysłał mnie kolega Strejlau  (z akcentem na końcowe u, bo tak wymawiał nazwisko Andrzeja), bo potrzebuje dobrych zawodników do kadry.” Słowem: jaja sobie robił, a oni w najlepszej wierze przyjmowali cały ten przekaz. Górski lubił brylować właśnie w ten sposób. Ale nigdy się nie wywyższał. Dbał, żeby inni bawili się równie dobrze jak on.

 

 

2003 Ukraina, Lwów. Michal Listkiewicz, Kazimierz Górski i prezes Ukraińskiej Federacji Futbolu, Hrihorij Surkis. fot. Dariusz Górski/FOTONOVA

 

 

Jakim w ogóle Górski był działaczem?

Nie przeszkadzał. Pozwalał ludziom rozwijać talenty i realizować pomysły. Do PZPN w Aleje Ujazdowskie jako prezes przyjeżdżał autobusem 125 – bo nigdy nie prowadził samochodu – i obchodził pokoje wszystkich współpracowników. Na dzień dobry zagadywał zawsze sekretarza generalnego. A potem wpadał do mnie z pytaniem: „Panie Misiu, czy coś trzeba pomóc, czy dziennikarze dokuczają? Bo jak  trzeba gdzieś zadzwonić i kogoś opieprzyć w związku ze sprawami prasowymi, to proszę mówić otwarcie. Aha, wszystko w porządku. To dobrze. Gdyby jednak coś było na rzeczy, to od razu proszę meldować.” Obchód trwał godzinkę, czasami nieco dłużej. Na koniec obowiązkowo trzeba było z nim wychylić po naparsteczku Metaxy. I żegnał się mówiąc: „Jak już nic pilnego nie ma, to ja będę uciekał. Bo za 7 minut mam autobus 125. A następny z tego przystanku naprzeciwko jest dopiero za 27 minut. Gdyby jednak coś się działo, to o mnie pamiętajcie. Wiecie, gdzie mnie znaleźć.”

 

Dlaczego w ogóle został prezesem?

Poprzednik na stanowisku szefa związku, Jurek Domański zrezygnował. Obraził się na ligę i na kluby. Trzeba więc było ugasić pożar wybierając kogoś z grona, które zasiadało w zarządzie. Kandydatura Górskiego była wówczas bezdyskusyjna. To był czas, kiedy pojawiły się już napięcia między związkiem a klubami. A wiadomo było, że panu Kaziowi nikt nie podskoczy. Choć prawdą jest, że silną pozycję wypracował sobie wtedy Marian Dziurowicz, który miał już wówczas chrapkę na przejęcie głównego steru w związku. Nigdy nie ośmielił się jednak publicznie wpływać na decyzje prezesa. Zawsze rano przed obradami zarządu szli po prostu na kawkę. I tam w cztery oczy poruszali sprawy piłki – powiedzmy – coraz bardziej zawodowej. Nie sądzę, żeby coś Górskiemu narzucał, ale Kazio z biegiem czasu oparł zarządzanie tym segmentem związku właśnie na katowickim Magnacie. A biurem administrował sekretarz generalny, którym był Marek Pietruszka.

 

Z tego, co można usłyszeć od ówczesnych działaczy, najbardziej lubiany przez prezesa był jednak jego zastępca do spraw zagranicznych. Czyli pan. Prawda czy fałsz?

Wtedy pan Kazio już rzeczywiście mnie lubił, nie będę zaprzeczał. I to dzięki niemu zachowałem posadę. Jerzy Lechowski był wiceprezesem do spraw szkolenia, z mocną pozycją, a miał do mnie jakieś kwasy. W związku z czym zaczął robić kampanię, że sześciu wiceprezesów w PZPN to zbyt wielu. I chciał mnie odsunąć ze stanowiska. Postawił oficjalny wniosek i wywiązała się burzliwa debata. Po dwugodzinnej dyskusji Kazio poprosił o głos. „Tak koledzy, teraz chciałem podsumować nasze owocne obrady. Otóż wiceprezesów jest tylu, ilu potrzeba. Dziękuję, skończyłem.” Ostatnie słowo zawsze należało do niego. I nie było odwołania, bo wstawał i wychodził. A później już nikt nie miał prawa się odezwać. Górski zawsze czynił to jednak z kulturą, nigdy nie podnosił głosu. Raz tylko usłyszałem, żeby było – nieco – inaczej. Janusz Wójcik – który był zawsze zuchwały – przeszarżował, i to chyba mocno, bo zdenerwowany prezes powiedział mu na do widzenia: „A mnie to gówno obchodzi”. I wyszedł. To był najwyższy stopień wzburzenia, jaki widziałem u pana Kazia.

 

Dobrze się odnajdywał jako szef PZPN?

Powiedziałbym, że świetnie. Na tamte czasy był idealnym prezesem.

 

W 1995 roku nie podjął jednak walki z Dziurowiczem.

No nie. Myślę, że z dwóch powodów. Po pierwsze z racji wieku. A po drugie – szanował Magnata. Zresztą Dziurowicz bardzo dbał o pana Kazia. O sprawy socjalne, finansowe, zdrowotne, sanatoryjne. Naprawdę bardzo w porządku obchodził się z poprzednikiem na stanowisku szefa PZPN. Byli blisko już w trakcie poprzedniej kadencji, a potem nic się w ich relacjach nie zmieniło.

 

Pod pańskimi rządami w PZPN Górski także mógł liczyć na traktowanie, na które jako wybitny selekcjoner zasłużył.

Jako prezesa honorowego zawsze pana Kazimierza zapraszałem na obrady zarządu. Zaczynaliśmy – a pilnowałem osobiście tego punktu programu – co ma do powiedzenia na temat bieżących wydarzeń i prac związku. Mieliśmy stały kontakt. A na ulicy Madalińskiego bywałem wtedy równie często jak we własnym domu. Zawsze miałem tam wstęp, a takich ludzi nie było wielu. Pan Kazimierz, mimo że bardzo kochany, nie był zbyt wylewny, jeśli chodzi o bliskie relacje. Nie dopuszczał do swego życia prywatnego wielu ludzi. Jestem dumny, że znalazłem się w starannie wyselekcjonowanym gronie, obok Leszka Ćmikiewicza, doktora Janusza Garlickiego czy Andrzeja Strejlaua. I dosłownie kilku innych osób. Może także dlatego, że z panią Marysią Górską – cudowną osobą – przypadliśmy sobie do gustu.

 

Podczas domowych dyskusji dominowały wspomnienia z czasów Orłów Górskiego?

Raczej sprawy bieżące, choć też dotyczące Orłów – gdzie rozegrają następny mecz, i w jakim składzie. Zawsze dopytywał Ćmikiewicza: „ Lesiu, gramy już za trzy dni. Skład do fotografii mamy bardzo fajny. A czy będzie też ktoś do biegania?” Swoją drogą, to fenomen, że mogły być Orły Piechniczka, Orły Gmocha, Orły Strejlaua, Orły Engela, a tylko Orły Górskiego dostały życie po życiu. Nawet gdy piłkarze mieli już po 50, a nawet po 60 lat byli wszędzie przyjmowani z honorami. Dlatego że mieli coś w sobie, każdy z nich – podobnie jak ich trener – był nieszablonową osobowością. Byli pierwsi i niepowtarzalni, mimo że potem ich wynik na mistrzostwach świata został powtórzony. Piechniczek, w końcu także medalista mundialu w roli selekcjonera, miał chyba nawet o to lekki żal, ale w odniesieniu do pana Kazia był zawsze w porządku. Wypowiadał się i podchodził do jego osoby z ogromną estymą.

 

Jak prezes Górski odnajdywał się na arenie międzynarodowej? Bardzo na panu polegał w prowadzeniu piłkarskiej dyplomacji?

Nieskromnie powiem, że w tym aspekcie rzeczywiście bardzo ówczesnemu prezesowi pomagałem. Również – od strony językowej, bo pan Kazimierz komunikował się tylko po grecku. Przede wszystkim jednak – od logistycznej. To ja organizowałem wyloty, a na miejscu noclegi, dojazdy, wizyty. Dzięki temu, że Sepp Blatter – a wiadomo, jaką władzą i autorytetem cieszył się w tamtych czasach ten szef FIFA – niesamowicie szanował Górskiego i to okazywał, Kazio lubił te delegacje. A muszę dodać, że Szwajcar cenił wszystkich, którzy zasłużyli się w historii futbolu – niezależnie od strefy geograficznej, z której się wywodzili. Podkreślał, że tacy ludzie jak Kazimierz Górski, Ferenc Puskas, czy Lew Jaszyn to legendy, o których świat piłki nigdy nie powinien zapomnieć. Dlatego nikt nawet nie śmiał się odezwać, kiedy Blatter zaproponował uhonorowanie Górskiego Medalem Zasługi FIFA. Pamiętam, że w Nyonie na tę okoliczność specjalnie przerwano posiedzenie Football Committee, na którym byli obecni Franz Beckenbauer, Pele, Eusebio, Michel Platini, czy Zbigniew Boniek, I wszyscy stanęli na baczność, kiedy dostali polecenie, aby pogratulować Górskiemu; cisza była jak makiem zasiał. To odznaczenie dostało raptem kilkadziesiąt osób w całej historii FIFA. Górski – jako jedyny Polak. Żeby jednak nie było – idea uhonorowania naszego rodaka w ten sposób była autorstwa Blattera. Ja musiałem tylko zadbać, żeby pan Kazio dobrze się tam czuł, miał dobry pokój i fajne towarzystwo wieczorem w barku.

 

Rozumiem, że nie miał ambicji, żeby robić karierę międzynarodowego działacza?

Nie, nawet jeśli lubił te zagraniczne wyjazdy. Choć na pewno nie tak bardzo jak podróże po kraju. Zwłaszcza legendarne wyjazdy na Mazury do leśniczówki pod Mikołajki, które organizował Jarguz. Gdzie spacery po lesie potrafił łączyć z wizytami na meczach. Kiedyś, chodząc i wypatrując grzybów, przypadkowo trafiliśmy w okolicę, w której Górski powiedział, że słyszy, że gdzieś niedaleko ktoś gra mecz. – Jaki mecz?! Tu, w środku lasu?! – pomyślałem, ale nic nie powiedziałem. Kiedy przeszliśmy jeszcze kilkaset metrów – i ja usłyszałem jakiś gwizdek i okrzyki. Mniej więcej za 2 kilometry weszliśmy do wioski, i rzeczywiście było tam rozgrywane spotkanie. B-klasy. Wzbudziliśmy ogromną sensację – to naprawdę słynny Górski! Na szczęście gospodarze szybko się ogarnęli i przynieśli jakiś fotel z chałupy. A Kazio zaczął dawać show. „Panowie, ja tu szukam kandydatów do reprezentacji. Przysłał mnie kolega Strejlau  (z akcentem na końcowe u, bo tak wymawiał nazwisko Andrzeja), bo potrzebuje dobrych zawodników do kadry. A pan Misio musi znaleźć międzynarodowego sędziego. I też szuka głęboko w niższych ligach w całym kraju.” Słowem: jaja sobie robił, a oni w najlepszej wierze przyjmowali cały ten przekaz. Ba, wskazali nawet najbardziej bramkostrzelnego napastnika w okolicy. Górski lubił brylować właśnie w ten sposób. Ale nigdy się nie wywyższał. Dbał, żeby inni bawili się równie dobrze jak on. A potem z każdym się serdecznie pożegnał. Znajdując dobre słowo, pytanie o dzieci, wnuki, najbliższych…

 

 

Rozmawiał Adam Godlewski