10 września 1975 roku, we środę, reprezentacja Polski rozegrała prawdopodobnie najlepszy mecz w swej historii. Po fantastycznym, emocjonującym i rozgrywanym przez oba zespoły na najwyższym światowym poziomie spotkaniu pokonała Holandię 4:1 w eliminacjach Euro’76. Dla przypomnienia – to była wielka ekipa Oranje, aktualny wicemistrz świata, z boskim Johanem Cruyffem w składzie. Tyle że tamtego dnia pomarańczowi byli jedynie tłem dla Orłów Górskiego…
Nieco ponad rok wcześniej Polska i Holandia zyskały miano największych rewelacji finałów mistrzostw świata w Niemczech. Obie ekipy, mimo że ostatecznie pokonane przez gospodarzy Weltmeisterschaft 1974, grały ofensywną, efektowną piłkę. Dla wielu neutralnych obserwatorów – najbardziej efektowną na świecie. Holendrzy wprowadzili wówczas na światowe areny futbol totalny, polegający na ataku i obronie całym zespołem. Biało-czerwoni także – w tym okresie – preferowali już ten styl, nic zatem dziwnego na potyczkę 3. zespołu globu z wicemistrzami świata nie tylko w Europie oczekiwano z zapartym tchem. Zwłaszcza że w obu ekipach nie brakowało wielkich indywidualności. Ze szczególnym uwzględnieniem Cruyffa i Kazimierza Deyny, którzy rok wcześniej uplasowali się na podium plebiscytu „France Football”, którego stawką jest Złota Piłka. Wielki pojedynek między polskim generałem środka pola i holenderską mega gwiazdą, która na mecze podróżowała prywatnym samolotem i miała prawo nosić dresy innego producenta niż reszta ekipy, miał być wisienką na torcie w tej bajecznie zapowiadającej się konfrontacji.
Lato się zabawił, a Gadocha popisał świetnym trickiem
Spotkanie zaczęło się od konsternacji w polskim obozie, bowiem adidas dostarczył na to spotkanie koszulki z czerwonymi… orzełkami. Zamiast białych na czerwonym tle. Ktoś w fabryce w Hercegonaurach pomylił kolory, a nie było czasu na wymianę sprzętu. Orły Górskiego szybko przeszły jednak – i na całe szczęście – do porządku dziennego nad tym zagadnieniem. Górski oparł skład na wojownikach sprawdzonych w niemieckim mundialu. Z dwoma wyjątkami. Stoper Jerzy Gorgoń był zawieszony – na pół roku – z powodów dyscyplinarnych (narozrabiał w pociągu wracając z Górnikiem Zabrze z meczu towarzyskiego we Francji), zaś Adam Musiał odbywał rekonwalescencję po wypadku samochodowym. Mirosław Bulzacki nie był jednak nowicjuszem w środku reprezentacyjnej obrony, natomiast Henryk Wawrowski bardzo dobrze wprowadził się do na lewą obronę naszego zespołu.
Efekt? Już do przerwy było 2:0. Najpierw, po wrzutce Deyny, Holenderscy obrońcy sprezentowali bramkową sytuację Grzegorzowi Lacie, a król strzelców MŚ 1974 zabawił się z nimi do tego stopnia, że pozwolił sobie na wbicie piłki do pustej siatki z kilku metrów głową; choć mógł wcześniej strzelić nogą. Tuż przed przerwą podwyższył Robert Gadocha, który po szybkim podaniu z rzutu wolnego od Antoniego Szymanowskiego przepięknie piętą przyjął piłkę, oszukał tym trickiem holenderskich stoperów i znalazł się sam przed Janem van Beverenem, któremu nie dał najmniejszych szans na skuteczną interwencję.
Kasperczak podał tak, że nie dało się tego zepsuć
W drugiej części do akcji wkroczył Andrzej Szarmach, który w następujący sposób wspominał to spotkanie w wywiadzie-rzece zatytułowanym „Diabeł nie anioł”:
„Wszystko nam w tym meczu wyszło. Dosłownie wszystko. To była eksplozja naszych umiejętności, zgrania, automatyzmu i talentu. Wszystko skumulowało się tego wieczoru na Stadionie Śląskim. Spięliśmy się na nich straszliwie, a poza tym po mundialu wiedzieliśmy, że jesteśmy mocni. Zagraliśmy jeden z najlepszych meczów w historii. Wynik mówił sam za siebie. Po golach Laty, Gadochy i dwóch moich trafieniach pokonaliśmy wicemistrzów świata 4:1. Pamiętam, że pierwszą bramkę zdobyłem po dośrodkowaniu z rzutu rożnego Roberta Gadochy. Krool, ten obrońca zagapił się. Czekał i czekał na piłkę, która w końcu do niego nie dotarła. Wyskoczyłem zza jego pleców i zrobiłem swoje. Drugiego gola by nie było, gdyby nie cudowne podanie Heńka Kasperczaka, który wrzucił piłkę na szesnasty metr, między dwóch całkowicie zdezorientowanych Holendrów. Po chwili stałem oko w oko z Van Beverenem. Nie dało się tego zepsuć.
10.09.1975, Chorzów (eliminacje mistrzostw Europy)
POLSKA – Holandia 4:1 (2:0)
Bramki: Lato 16, Gadocha 44, Szarmach 64, 74 – Van de Kerkhof 81
POLSKA: Tomaszewski – A. Szymanowski, Żmuda, Bulzacki, Wawrowski – Kasperczak, Deyna, Maszczyk – Lato, Szarmach, Gadocha. Trener: Górski
Mecz nie był wcale jednostronny, jak sugerowałby wynik. Polacy oddali 17 strzałów, z czego 12 celnych, natomiast Holendrzy 13 razy próbowali zagrozić naszemu golkiperowi, i pięciu próbach trafili w światło bramki. W 81 minucie goście zdołali trafić do siatki. Po świetnym, penetrującym podaniu Cruyffa Rene van de Kerkhof z bliska pokonał Jana Tomaszewskiego. A że w końcowych sekundach Deyna – po kapitalnie rozegranej przez Latę i Szarmacha akcji – nie wykorzystał sytuacji sam na sam z Van Beverenem skończyło się na wygranej trzema bramkami. Co i tak stanowiło solidną zaliczkę przed zaplanowanym równo miesiąc później rewanżem w Amsterdamie. Solidną, choć nieprzesądzającą jeszcze o tym, kto będzie miał lepszy bilans bezpośrednich meczów…
Czytając „Przegląd Sportowy” trener Górski miał gęsią skórkę
– Na Stadionie Śląskim obejrzałem wtedy najlepszy mecz reprezentacji Polski, jaki kiedykolwiek widziałem. Prawdopodobnie w ogóle najlepszy w naszej historii. Aktualny wicemistrz świata został w Chorzowie rozłożony na łopatki, 4:1 to był najniższy wymiar kary. Ojciec rzadko okazywał emocje, ale doskonale pamiętam, że następnego dnia – czytając „Przegląd Sportowy” miał gęsią skórkę. Tak jakby dopiero wtedy dotarło do niego, czego dokonał wraz z zespołem. Na jaki poziom wskoczyli. A ja gęsią skórkę mam do dziś na to wspomnienie – nie ukrywa syn naszego Trenera Wszech Czasów, Dariusz Górski.
AG