3:2 z Argentyną na dobry początek!

15 czerwca 1974 roku, w sobotę, reprezentacja Polski prowadzona przez Kazimierza Górskiego wystartowała w finałach X mistrzostw świata – Weltmeisterschaft 1974. W powszechnej opinii rodaków – ekspertów, a przede wszystkim kibiców – biało-czerwoni jechali do Niemiec bić się o medale, tylko o trzecie miejsce w… grupie. Z Haiti. Argentyna i Włochy miały bowiem pozostawać poza zasięgiem Orłów. Rzeczywistość okazała się jednak o wiele bardziej kolorowa od przewidywań. A nawet – piękniejsza od marzeń!

 

 

Reprezentacja Polski na finały X mistrzostw świata w NRF

 

  

Był to pierwszy start polskich piłkarzy po II wojnie światowej w turnieju, którego stawką był tytuł mistrza świata, więc tak naprawdę dla wszystkich – również dla siebie – stanowili wielką niewiadomą. Nawet w sytuacji, gdy dwa lata wcześniej wywalczyli tytuł mistrzów olimpijskich. Po pierwsze dlatego, że zawodowy futbol nie cenił wówczas medalistów igrzysk. A po wtóre trener Górski w istotnym stopniu przebudował zespół. Z jednej strony dokonał zmiany pokoleniowej, z drugiej zaś – musiał znaleźć nowe rozwiązania, gdy kontuzja (w eliminacyjnym meczu z Anglią w Chorzowie) wyeliminowała z gry lidera i kapitana zespołu, Włodzimierza Lubańskiego.

 

   Największym problemem przed meczem z faworyzowaną Argentyną była jednak nie obsada środku ataku, tylko bramki. Tak po latach wspominał swoje ówczesne dylematy selekcjoner Górski w książce „Piłka jest okrągła”: „Rozpoczynam od Jana Tomaszewskiego, którego występ dyskutowany był niemal do ostatniej chwili. Jeśli i ja miałem wątpliwości, to tylko z uwagi na kontuzjowaną rękę i samopoczucie Tomka. Dopiero po którejś kolejnej rozmowie w cztery oczy podjąłem decyzję. Co sądzę o jego interwencjach? Niestety, nie jest bez winy przy utracie pierwszej bramki. W ogóle w pierwszym kwadransie był jakiś niepewny i mało zwrotny. Ale w miarę upływu czasu rozgrywał się w sposób coraz bardziej widoczny i obronił kilka groźnych strzałów. Miał trudną premierę i przysporzył mi siwych włosów, nie ulega wątpliwości, ale przeszedł próbę ogniową w walce. I wszystko dobre, co potem nastąpiło, jeśli chodzi o jego grę na mistrzostwach świata, rozpoczęło się właśnie w Stuttgarcie w meczu z Argentyną.”

 

 

15.06.1974, Stuttgart, finały MŚ

POLSKA – Argentyna 3:2 (2:0)

Bramki: Lato 7, 63, Szarmach 9 – Heredia 61, Babington 67.

POLSKA: Tomaszewski – A. Szymanowski, Gorgoń, Żmuda, Musiał – Kasperczak, Deyna, Maszczyk – Lato, Szarmach (72. Domarski), Gadocha (84. Ćmikiewicz). Trener: Górski.

 

 

 

Biało-czerwoni mieli piorunujący początek. Najpierw po dośrodkowaniu z rzutu rożnego Roberta Gadochy, błąd popełnił golkiper Argentyny Daniel Carnevali, który nie chwycił piłki, a stojący nieopodal Grzegorz Lato spokojnie kopnął do opuszczonej bramki. Chwilę później po akcji Laty z Andrzejem Szarmachem ten drugi znalazł się sam przed bramkarzem przeciwników i efektownym strzałem pokonał go po raz drugi tego dnia. W 61. minucie Ramon Heredia wykorzystał złe ustawienie naszych obrońców i Tomaszewskiego, i pięknym strzałem z narożnika pola karnego zmniejszył prowadzenie biało-czerwonych. Po 120 sekundach przewaga Polaków ponownie wzrosła, bowiem po rzucie wolnym Carnevali – wznawiając akcję – pomylił się powtórnie. Wyrzucił piłę do Laty, który błyskawicznie – a biegał 100 metrów poniżej 11 sekund – wbiegł w pole karne i nie do obrony strzelił pod poprzeczkę. W 67. minucie po ogromnym zamieszaniu w naszym polu bramkowym i instynktownych interwencjach Tomaszewskiego rywale – konkretnie Carlos Babington – znów strzelili kontaktowego gola. Punktu nie zdołali jednak uratować.

 

 

– Przełomowy dla naszych losów w finałach Weltmeisterschaft 1974 był z pewnością ten pierwszy mecz z Argentyną. Pamiętam jak wychodziliśmy z tunelu na boisko – rywale byli uśmiechnięci, rozśpiewani, bezczelnie pewni siebie. A już Ruben Ayala, z którym później przyszło mi grać w jednym klubie w Meksyku, był uosobieniem luzaka. Natomiast my – mocno skoncentrowani, nawet spięci – wspominał w 2018 roku, przy okazji mundialu w Rosji na łamach dziennika „Sport”, Lato. – Szybko jednak zgasiliśmy Latynosom uśmieszki. Zanim zdążyli się obejrzeć, ja już strzeliłem swego pierwszego gola w niemieckim mundialu. Choć po prawdzie, wtedy jeszcze nikt w Polsce turnieju o mistrzostwo świata nie nazywał mundialem. A za chwilę Diabeł poprawić i mogliśmy kontrolować sytuację na boisku…

 

 

cdn.