Dariusz Górski(1): Gotować umiał. Chyba…

W cyklu wspomnieniowych wywiadów o Kazimierzu Górskim nie mogło zabraknąć spojrzenia z domu. Syn naszego trenera wszech czasów, Dariusz, był wieloletnim fotoreporterem tygodnika „Piłka Nożna”, więc znakomitych meczów – i to w czasach świetności polskiego futbolu – naoglądał się więcej niż kibice reprezentacji Polski w XXI wieku. A jednak nie ma kłopotu z wyborem tego najlepszego w dziejach. Przede wszystkim jednak przybliża postać legendarnego szkoleniowca z zupełnie innej perspektywy – rodzinnej, co dziś przypominamy. 

 

 

2003 Nowy Jork n/z Kazimierz Górski z synem Dariuszem
fot. Dariusz Górski/FOTONOVA

 

 

Kto rządził w domu Marii i Kazimierza Górskich?

Mama. Nieobecność taty była normalna, bo taką miał pracę – wyjazdową. W mieszkaniu zawsze jednak pachniało ciastem, a nie tylko od święta, i rodzinną atmosferą. Mama była otwartym człowiekiem, i taki prowadziło dom. Tak zwanych męskich obowiązków nie musiałem przejmować, bo u nas praktycznie nic się nie psuło. Choć prawdą jest, że ojciec nie był złota rączka – wspomina 67-letni dziś Dariusz. – To zresztą mało powiedziane. Prawdziwa jest anegdota, która głosi, że gdy rodzicom kapało po ślubie – na wynajętym poddaszu – na pościel z dziurawego dachu, to tata zaproponował, żeby… przestawić łóżko. Nie wpadł na to, że można zreperować dach. Gotować umiał chyba tylko wodę na herbatę. Ale już wlać do szklanki – niekoniecznie. To wzięło się z lwowskiego wychowania. Faceci mieli tam obowiązek zarobić na dom, w którym rządziły – ale też niemal wszystko robiły – kobiety.

 

 

Jakie ma pan wspomnienia wakacji z dzieciństwa z ojcem?

W zasadzie to… żadnych, bo ojciec akurat latem nie miał czasu dla rodziny. Zawsze jeździliśmy na wakacje do cioci, siostry mamy, na Mazury. Konkretnie – za Kętrzyn.  Tam zjeżdżała się cała rodzina, i o ile pamiętam raz pojawił się także mój tata. Miałem pewnie 8-9 lat, przyjechał na 2 dni. Musiał zaraz wyjeżdżać na letnie zgrupowanie. Bodaj z Lublinianką. A potem, jak zaczął pracę z młodzieżówką w PZPN, to w ogóle nie było mowy o wspólnych wyjazdach w wakacyjnych miesiącach. Ojciec jeździł na obserwacje, na zgrupowania, a potem na mecze. Cały czas chciał pozostawać w kontakcie z zawodnikami i ich trenerami. Pracę zawsze traktował bardzo poważnie, zaś zdanie klubowych szkoleniowców cenił naprawdę wysoko. Byli to zresztą jego koledzy. Niektórzy z boiska, niektórzy z kursów trenerskich, inni z roboty. Natomiast w czasach pracy z pierwszą reprezentacją to mnie już nie zależało na wspólnych rodzinnych wyjazdach. W tym czasie ceniłem już bowiem sobie samodzielność i niezależność. A mówiąc wprost – oglądałem się już za dziewczynami.

 

Jakim zatem tatą był Kazimierz Górski?

Znakomitym! Prawie nigdy go nie było, a kiedy się pojawiał – starał się mnie i siostrze wynagrodzić te ciągłe nieobecności. Na wywiadówki chodziła mama. To ona dbała o to, żebyśmy byli nakarmieni, oprani, żeby wszystko było uprasowane. Żebyśmy wyglądali schludnie i wyszli na ludzi. A w obecności ojca – zawsze w domu było święto. Dla mnie i dla siostry. Na co dzień bardzo nam go brakowało, ale kiedy się pojawiał – przytulał, zagadywał, dawał dużo czułości. Nie robił wyrzutów dotyczących szkoły. Nigdy!

 

Bardziej wychowywała pana ulica niż ojciec?

Kształtowało mnie podwórko. Klucz na szyję, i… miałem dużo swobody. Mama zajmowała się siostrą Ulką, która ćwiczyła łyżwiarstwo figurowe, a w tej dyscyplinie treningi były niezwykle czasochłonne. Już o 6 rano były na Torwarze, i po obiedzie ponownie tam jechały. A ja czas musiałem organizować sobie sam. I szczerze powiedziawszy – nie narzekałem z tego powodu.

 

Graliście czasem razem w piłkę?

Nie. Futbol po pracy i powrocie do domu dla ojca nie istniał. Ani w formie zabawy, ani dyskusji na ten temat z domownikami. Atmosfery szatni nigdy nie przynosił do domu, żadnych odprysków. Nie było nawet sensu być ciekawskim, bo ojciec trzymał się sztywno tej zasady, że z nami na temat roboty nie dyskutuje. Potem oczywiście przegadałem z tatą na temat drużyny wiele godzin. Ale dopiero w czasach Orłów Górskiego, podczas wyjazdów na mecze reprezentacji oldbojów. Zresztą wcześniej trudno było znaleźć płaszczyznę porozumienia; trudno przecież, żeby profesor zwierzał się przed przedszkolakiem.

 

Na stadion też pana nie zabierał?

Na Łazienkowską na żyletę chodziłem – co zrozumiałe – sam. Na Gwardię nie miałem potrzeby chodzić, bo dla warszawiaków to ten klub był wyborem drugiej kategorii. Nawet jeśli akurat mieli dobry zespół. Zresztą, jak już wspomniałem – ojciec w ogóle nie miał w zwyczaju łączenia życia zawodowego z rodzinnym. I tej zasady trzymał się sztywno.

 

Pamięta pan biesiady u was w domu ze lwowskim zaśpiewem w tle? Ryszard Koncewicz, Michał Matyas, Kazimierz Trampisz, Wacław Kuchar, prezes Legii Edward Potorejko, doktor Janusz Garlicki – to wszystko byli kresowiacy.

Akurat między Koncewiczem i ojcem to był wielki dystans. Faja to był pan profesor, zawsze przyjmował taką pozę. Nawet wobec mojego taty. Pewnie dlatego nie lubili się specjalnie, może w zawarciu bliższych relacji nie pomogło także to, że pan Ryszard był z nieco starszego pokolenia. Kuchara poznałem na stadionie Legii, ale w czasach, kiedy to już był starszy, nobliwy pan. A oprócz wymienionych był jeszcze Tadeusz Jedynak, który pracował w randze generała w wywiadzie albo kontrwywiadzie – już nie pamiętam. A przed II wojną światową grał z ojcem w piłkę we Lwowie.  Do gwary lwowskiej nie byłem jednak przyzwyczajony. I ojciec wbrew pozorom też nie mówił językiem batiarów. Wysławiał się z kresowym akcentem, który został mu do końca życia, ale to była polszczyzna warszawska, literacka. Ewentualnie z jakimiś wtrętami z rodzinnych stron. Kiedy jednak pojechaliśmy do Szczecina, gdzie mieszkały siostry ojca i dziadkowie, to gdy babcia zaczynała bałakać – kompletnie nic nie rozumiałem. W jej wydaniu był to dla mnie język obcy.

 

W każdym razie piłkarskie towarzystwo ze Lwowa, jak słyszałem choćby od doktora Garlickiego, generalnie trzymało się razem w Warszawie?

Mieli swoje tematy, lubili swoje towarzystwo, nie da się ukryć. Pamiętam, a było to już po przejęciu przez ojca pierwszej reprezentacji, jak przyjechał do nas w odwiedziny Myszka Matias. Bodaj z Antonim Brzeżańczykiem, także świetnym trenerem. Z uwagi na skromne warunki lokalowe, my z siostrą zostaliśmy skoszarowani w jednym pokoju, mama poszła do sąsiadki, a oni – siedzieli całą noc. A nawet dłużej, w każdym razie, kiedy wychodziłem do szkoły, to dyskusja trwała jeszcze w najlepsze.

 

Pamięta pan czas wielkich sukcesów reprezentacji Górskiego?

Byłem już w II klasie technikum, kiedy ojciec dostał nominację na selekcjonera, więc trudno, żebym nie pamiętał tego okresu. Zaczęło się rzeczywiście od sukcesu, wygraliśmy na wyjeździe ze Szwajcarią 4:2, ale dosłownie za chwilę już tak miło nie było. Zaczęły się eliminacje mistrzostw Europy, gdzie w grupie trafiliśmy na NRF. Prowadziliśmy nawet na Stadionie Dziesięciolecia 1:0 po golu Roberta Gadochy, ale skończyło się 1:3. Był to ostatni mecz Stasia Oślizły, z kadrą żegnał się także Jurek Sadek, który w 1966 roku strzelił gola Anglikom w pamiętnym zremisowanym meczu w Liverpoolu, a wtedy przeciw Niemcom wszedł na zmianę. Prezesem PZPN był wówczas Wiesław Ociepka, który w krajowej hierarchii – jako wysoko postawiony dygnitarz partyjny – był nad ministrem spraw wewnętrznych. To on na ojca postawił, i to bezwarunkowo. Widział, że coś dobrego zaczęło się dziać. I mimo że rozpętała się wtedy nagonka, nie miał zamiaru zmieniać selekcjonera. Dziennikarze szukali sensacji, bo taka była ich robota. A i czasy takie, że blamaż 0:5 z NRD w Rostocku stanowił kres pracy Fai Koncewicza z reprezentacją. Zresztą wspomnianą rywalizację z zachodnimi Niemcami – bo wtedy były dwa odrębne kraje – na 1:3, ludzie w Polsce także traktowali jako rewanż za II wojnę światową. A nie jak zwykły mecz. Krytyka medialna była straszna, a przekaz w jednobrzmiącym tonie – że znów nic z tego nie będzie. Dopiero po tym zachmurzeniu, a w zasadzie to poważnym załamaniu pogody, nad posadą ojca zaświeciło słońce.

 

Na syna Kazia też spływał splendor?

Na pewno wszyscy byli życzliwie nastawieni. Nie było – choć podobno to nasza cecha narodowa – zazdrości i zawiści, ale nie było też okazywania podziwu. Pewnie, Polacy cieszyli się z wyników piłkarzy, a nawet byli dumni, ale w odniesieniu do mojej rodziny nic się nie zmieniło. Wszyscy zachowywali się normalnie, bo ojciec także pozostał takim samym człowiekiem po wywalczeniu złotego medalu olimpijskiego jakim był wcześniej. Zresztą prawda jest taka, że dziewczyn nie mogłem podrywać na sukcesy taty, bo w tamtych czasach nie interesowały piłką. Nie znały nawet nazwisk bohaterów z niemieckich boisk; świat był tak skonstruowany, że miały zupełnie inne sprawy na głowie. Choć nie powiem – odnosiłem inne korzyści z tego, że tata jeździł za granicę. Kiedy okazało się, że wielkim fanem muzyki rozrywkowej jest Antek Szymanowski, to właśnie ten obrońca dostawał od ojca specjalne zlecenia, żeby wybierać dla mnie płyty. Tata dawał mu pieniądze, bo wiedział, że na każdym wyjeździe Antek zajrzy do sklepu muzycznego i sięgnie po takie nowości w prywatkowym stylu, które przypadną mi do gustu. Etatowy obrońcy reprezentacji naprawdę miał dobre wyczucie, żył – oczywiście w tamtym okresie – muzyką. Dzięki tym zagranicznym winylom – odtwarzanym jednak wówczas na krajowych gramofonach marki bambino, bo innych w Polsce jeszcze nie było – mogłem błyszczeć wśród rówieśników. I imponować płci pięknej.

 

Kolekcjonowanie płyt było drogim hobby?

Niezwykle! Winylowe płyty w pierwszej połowie lat 70-tych poprzedniego stulecia były bardzo drogie. Te z najwyższej półki kosztowały nawet 40 funtów, a tyle nie wynosiły pewnie diety, które ojciec dostawał przy okazji zagranicznych wyjazdów. Limitów mi jednak nie robił. Jedną, a częściej dwie płyty zawsze miał dla mnie w prezencie wracając z meczów rozgrywanych na terenie przeciwników. Oczywiście mam na myśli kraje, w których ten asortyment był dostępny. Przede wszystkim z Wysp Brytyjskich i NRF, do których w tamtym okresie los dość często rzucał naszą piłkarską reprezentację. cdn.

 

 

Rozmawiał Adam Godlewski