Józef Baryła(1): Ten nasz wielki dziadek…

Józef Baryła to człowiek, który towarzyszył Kazimierzowi Górskiego przez 9 ostatnich lat życia. Był przyjacielem rodziny, powiernikiem, towarzyszem podróży, częstym gościem w szpitalu i w mieszkaniu przy ulicy Madalińskiego. To on zainspirował Trenera Wszech Czasów do wydania ostatniej biografii zatytułowanej „Piłka jest okrągła”. Przeżycia opisał w książce „Człowiek o twarzy anioła. Podróże z Panem Kazimierzem”. Zanim jednak ta pozycja pojawi się na półkach, warto wsłuchać się w jego wspomnienia. Bez przerywania.

 

 

03.03.2006 Warszawa, Pałac Prezydencki. Wręczenie przez prezydenta Lecha Kaczyńskiego Krzyża Komandorskiego Odrodzenia Polski Kazimierzowi Gorskiemu. Obok Jana Tomaszewskiego Józef Baryła i jego syn Krzysztof. Fot. Dariusz Górski/FOTONOVA

 

 

Owoc miłości kresowian do ojczyzny

 

Wspominając Kazimierza Górskiego zacznę od tego, co powiedział Janek Nowicki – mianowicie, że był on owocem miłości kresowian do ojczyzny. Kresowian, czyli najbardziej poniewieranej grupy Polaków, którzy byli wywożeni na Sybir i tam umierali, a po wojnie musieli zostawić domy rodzinne i byli skazani na tułaczkę. Rozjechali się po całym kraju, od Szczecina, gdzie trafili rodzice pana Kazimierza, przez Wybrzeże Gdańskie, Wrocław i Górny Śląsk po Warszawę – zaczął  wielowątkową opowieść, którą zaprezentujemy na stronie w czterech odcinkach Józef Baryła. – Pan Kazimierz był dla tych ludzi, choć nie tylko tych, niczym dar od Boga; dawał ciepło, radość i uśmiech. Miał przy tym, a wyniósł to z domu we Lwowie, ogromny szacunek dla kobiet; od malutkiej po najstarsze. Gdy zapytałem, skąd się bierze, odpowiedział, że gdyby nie polskie kobiety, nie byłoby Polski. Płakały, ale wysyłały synów na powstania i na wojny. Dlatego zawsze dla kobiet miał kwiaty. Zawsze. I zawsze podczas spotkań w szkołach powtarzał, że naukę trzeba zaczynać od tego, żeby nie wstydzić się okazywania miłości rodzicom, szczególnie matkom. A od szkół wymagał, żeby uczyły – i nauczyły każde dziecko – przynajmniej jednego języka obcego.

 

 

Chałwa lepsza niż Metaxa

 

Miał przy tym wielkie serce. „Kiedy chodziłem w szpitalu na Litewskiej w Warszawie wśród dzieci, nawet trzymiesięcznych, chorych na białaczkę, modliłem się, żeby wróciły z rodzicami do domów. A kiedy wziął mnie za krawat taki mały chłopczyk, sześcio- albo ośmioletni, i zapytał: „Czy to ty jesteś ten nasz wielki dziadek Górski, to mi się serce krajało. Powiedziałem profesorowi, że będę się modlił, żeby miał siłę leczyć te niewinne istoty. Do momentu, aż wszystkie wrócą do domu” – mówił mi pan Kazimierz ze łzami w oczach. Jadał z biednymi dziećmi obiady za 2,3 złote; takie, jakie były przeznaczone dla tych, z którymi się spotykał. Nigdy nie chciał specjalnego menu. A kiedy ktoś proponował, czy wręcz nalegał, potrafił odmówić. Wcześniej lubił koniaczek, po kieliszeczku, najwyżej dwa, ale w pewnym momencie zrezygnował z tej przyjemności. I już nigdy nie wrócił do tego zwyczaju. Zwierzył mi się kiedyś, gdy wracaliśmy ze spotkania z młodzieżą. „Jako dziecko patrzyłem kiedyś na chałwę w sklepie, bo mogłem sobie jedynie popatrzeć; rodziców nie było na nią stać. A teraz, panie Józiu, jedziemy sobie i tą chałwę jemy. Mamy ją na wyciągnięcie ręki, w co drugim sklepie. I muszę powiedzieć, że smakuje wybornie. Znacznie lepiej jak najlepsza nawet Metaxa.

 

 

Nigdy się nie wywyższał, pozostał dzieckiem ludu

 

Był człowiekiem oddanym krajowi, narodowi, naprawdę dbał o wyższe wartości. Umiał jednak pochylić się nawet nad skazańcami. Panie „Józiu, oni stanęli w nieodpowiednim towarzystwie, miejscu i chwili, ale co robić, żeby tego nie było? Jak chronić takich ludzi, żeby nie schodzili na złą drogę” – zapytał, kiedy wracaliśmy z więzienia. Zawsze z ogromnym szacunkiem podchodził do każdego człowieka, a autografu podpisywał do ostatniego chętnego stojącego w kolejce. Nawet jeśli robił to na otwartym powietrzu i padał deszcz. Kiedyś w Gdańsku aktorzy grali z celebrytami, mecz cieszył się dużym zainteresowaniem. Na koniec jednak z kibicami, którzy przyszli, żeby wspomóc charytatywną zbiórkę został już tylko pan Kazimierz. Mimo że zdrowie już nie bardzo mu dopisywało. Kilka miesięcy później spotkałem na KUL-u słynnego rajdowca Krzysztofa Hołowczyca, który przyznał, że poczuł się bardzo nieswojo, gdy dowiedział się, że młodzi poszli spać, bo byli zmęczeni, a tylko schorowany trener Górski siedział do momentu, zanim ostatni kibic nie odszedł z autografem. I uśmiechem na ustach.

 

Ludzie także za to, jaki miał charakter autentycznie kochali pana Kazimierza. Za to, że był normalny i nigdy się nie wywyższał. Kiedyś w niedużej wiosce, gdzie mieszkali bardzo biedni ludzie, co widać było ubraniach, jeden  z kibiców przyznał, że przyjechał rowerem z miejscowości oddalonej o 8 kilometrów. „Nie wierzyłem, że przyjedzie pan Górski, bo oni tu zawsze kłamią podając informacje, ale jestem szczęśliwy, że mogłem uścisnąć rękę naszemu wielkiemu trenerowi. Panie Kazimierzu, dziękuję…” – powiedział tylko.

 

Kiedy skończył 85 lat, wydeptałem wszystkie ścieżki do prezydenta Lecha Kaczyńskiego, aby trener Górski dostał Orła Białego – choć potem inni przyznawali się do tego wydeptywania, ale niech im będzie, bo ja nie o tym. Otóż pan Kazimierz powiedział wówczas: ”Cieszę się panie Józiu, że pan taki zdeterminowany, że tak bardzo chce pan tego orderu dla mnie, ja zresztą też bym chciał. Ale ja i pan Feliks Stamm nigdy nie zostaniemy uhonorowani najwyższym orderem. Nie dostaniemy Orła Białego. Bo widzi pan, Orzeł Biały jest tylko dla VIP-ów, a my z panem Feliksem jesteśmy dziećmi ludu. Pochodzimy z plebsu, który jako piechota pierwsza idzie do ataku na pozycje wroga, i pierwsza ginie. Będzie milion powodów, a to kapituła się nie zbierze, a ktoś nie dojedzie, bo to odznaczenie nie dla plebsu… Pogodziłem się już z tą myślą.

 

 

Najpierw odkrył wielki talent. Bokserski!

 

Pana Kazimierza poznałem przez naszego znakomitego boksera Jurka Rybickiego, z którym się przyjaźniłem. To on wciągnął mnie do działalności w sekcji bokserskiej Gwardii Warszawa, i dzięki niemu poznałem tam pierwszego lwowiaka Michała Szczepana. Był rok 1995. Zostałem działem Gwardii Warszawa, wiceprezesem sekcji pięściarskiej, Jurek prezesem, był już w stopniu pułkownika. Po jakimś czasie zorganizowaliśmy Szczepanowi imprezę z okazji 70-lecia urodzin. A po zakończeniu fety pojechaliśmy z wizytą do Konstancina, gdzie leczył się pan Kazimierz. Nie wiedziałem co wręczyć, więc kupiłem ogromny lodowy tort. Powiedziałem wtedy trenerowi Górskiemu, że potrzebny jest mu ruch. Ot, choćby nawet stopami poruszał siedząc na wózku, bo to już jest coś. Uśmiechnął się, bo nie miał w zwyczaju otwierać się na znajomości przy pierwszym spotkaniu. Potem jednak zadzwonił do Michała i poprosił, żeby już zawsze ze mną przyjeżdżał. Stwierdził, że okazałem się jedynym normalnym człowiekiem wśród odwiedzających. „Inni przywozili mi koniaki, a on jeden przyjechał jak do chorego człowieka. Przywiózł tort lodowy, który zaczął się topić, więc zjadł go cały szpital. Każdego poczęstowaliśmy” – miał potem powiedzieć naszemu wspólnego znajomemu. Potem pojechaliśmy do Lwowa, pokazałem, gdzie moja mama i ciocia chodziły przed wojną do kościoła. A kiedy się dowiedział, że też mam kresowe korzenie, przekonał się do mnie już w pełni. – To nasz chłopak – stwierdził. Tak zostałem zaakceptowany w gronie najbliższych znajomych.

 

Stanisław Zalewski, był asystentem Papy Stamma na 17 imprezach rangi mistrzowskiej i igrzysk olimpijskich. Powszechnie uznawano go za odkrywcę talentu Antosia Gościańskiego, który w 1956 roku znokautował Mikołaja Korolewa, uznawanego wówczas za najlepszego boksera w Europie. Ale po prawdzie to Górski polecił przyszłego bohatera swemu dobremu koledze, kiedy usłyszał, że ten jednym uderzeniem pięści zabił… świnię. A usłyszał, bo w Legii Warszawa, w której wówczas jeszcze grał, bokserzy zawsze mieszkali z piłkarzami. I nie tylko mieszkali. Bo jak mawiał pan Kazimierz, kiedy piłkarze dostawali wypłatę, to i bokserzy chodzili pijani. Przedstawiciele obu tych dyscyplin trzymali się po prostu razem.

 

 

Najważniejsza walka Kuleja – o szpitalne łóżko

 

Mówi się, że największą miłością pana Kazimierza była piłka. A to nieprawda. Największą miłością była pani Marysia. Druga była piłka. A trzeci był boks. Można było godzinami rozmawiać z Górskim na temat pięściarzy i pięściarstwa. Oglądał pojedynki niemal do końca, dopingował Gołotę, ściskał kciuki za Michalczewskiego. Gdy w 2004 roku napisał biograficzną książkę „Piłka jest okrągła” i dawał dedykacje, to każdemu wpisywał oficjalnie, per pan. Tylko Jurkowi Kulejowi napisał: „Szanownemu Jureczkowi”. Bo bardzo go lubił i szanował jego ringowe dokonania. Jurek wychowywał się bez ojca, i pewnie też dlatego pan Kazimierz był dla niego wielkim autorytetem, takim męskim wzorcem, którego szuka każdy dorastający chłopak. I Kulej naprawdę był panu Kazimierzowi oddany. Kiedyś w Cetniewie wszyscy celebryci poszli się bawić, bo kamery odjechały, a spotkanie zakończyło, a został właśnie tylko Jurek. I zapytał, czy wiekowy już trener Górski nie chciałby zażyć spaceru nad morzem. Po twierdzącej odpowiedzi zabrał pana Kazimierza na plażę, na wózku, ciągnąc po piasku. I nie tylko po piasku, bo wjechali do morza, po kolana. Bo tak życzył sobie pan Kazimierz, idol Jurka. Szanowali się i lubili wzajemnie. Nawet bardzo.

 

Kiedy jesienią 2005 roku pan Kazio źle się poczuł i pojechał do szpitala, okazało się, że musi tam zostać. Na oddziale nie było jednak miejsca, więc wskazano łóżko w korytarzu. Kiedy się o tym dowiedziałem, zrobiłem aferę pani doktor, ale na niewiele się to zdało. Więc zadzwoniłem po Kuleja, który był wtedy posłem. A uczyniłem tak dlatego, że miał pretensje, iż nie poinformowałem go, że na korytarzu musiał leżeć Papa Stamm. Gdy odebrał, odpowiedział, że za 15 weźmie taksówkę i będzie w szpitalu. Najpierw starał się przekonać panią doktor po dobroci, że zarówno Aleksander Kwaśniewski jak i Lech Kaczyński byliby dumni, gdyby pan Kazimierz mógł zająć łóżko, które jest rezerwowane dla prezydenta. A kiedy i to nie pomogło zagroził, że jeśli nie znajdzie się łóżko dla trenera Górskiego, ordynator będzie nazajutrz miał na głowie całą sportową i bulwarową prasę. I tyle kontroli, ile się tylko da. No i wywalczył, co chciał. A i ja miałem satysfakcję, że przyczyniłem się do godnego potraktowania pana Kazimierza. Bo jakże to tak – człowiek, który dał tyle radości wszystkim Polakom, miałby leżeć na szpitalnym korytarzu?!

 

Ojca straciłem będąc chłopcem, ożeniłem się z dziewczyną, która nie miała rodziców, wiec moje dzieci nie miały dziadka. Niewątpliwie z tego powodu część tej niezrealizowanej synowskiej miłości przelałem na pana Kazimierza. On miał natomiast bezgraniczne zaufanie do mnie od czasu wspólnego wypadu do Lwowa. Kiedy przyjeżdżałem codziennie do szpitala, zawsze wieczorem prowadzałem do łazienki. Pomagaliśmy, razem z synem Krzysiem, myć twarz, ręce i nogi. A zdarzały się dni kiedy nie mógł już wstać. Wtedy braliśmy trzy ręczniki, myliśmy i wcieraliśmy. Nie było dziadka w rodzinie, więc chciałem dać przykład mojemu synowi jak ma się zachowywać, kiedy ja będę dożywał swoich dni… cdn.

 

 

Wysłuchał Adam Godlewski