Schade czyli szkoda, że finał nieudany

Występ w wielkim finale turnieju olimpijskiego nie był nowością dla drużyny Kazimierza Górskiego. Zresztą cztery lata wcześniej w Monachium to także rywale objęli prowadzenie… Tyle że nie tak szybko, a potem nie podwyższyli. Tym razem zespół NRD postawił trudniejsze warunki niż Węgrzy na zakończenie poprzednich igrzysk. I wygrał zasłużenie. Choć prawdą jest, że bialo-czerwoni od początku 1976 roku zmagali się z kryzysem. A finał w Montrealu był końcem najpiękniejszej epoki w polskim futbolu…

 

 

 

 

Spotkanie zostało rozegrane w sobotę, w obecności 72 tysięcy widzów. Tyle że na rywalizację ze wschodnimi Niemcami drużyna Orłów Górskiego przyjechała na Stadion Olimpijski w Montrealu zanim ktokolwiek zasiadł na trybunach. Okoliczności tego zdarzenia przypomniał w autobiograficznej książce „Diabeł nie anioł” Andrzej Szarmach, który niejako na pocieszenie (jak to brzmi: pocieszenie po srebrnym medalu!) wywalczył tytuł króla strzelców.

 

 

Deski na goleniach, buty na nogach, koszulki na grzebiecie…

 

„Mecz miał się odbyć 31 lipca na stadionie olimpijskim w Montrealu. Pierwszy gwizdek o 21.30. Tyle że do naszego sztabu dotarła informacja, że finał zaczyna się kilka godzin wcześniej. Przyjechaliśmy przebraliśmy się i zaczęliśmy się rozgrzewać. A tu zamiast Niemców widzimy puste trybuny, zryte boisko i poustawiane przeszkody do zawodów hipicznych. Okazało się, że dzień wcześniej w tym miejscu odbywał się konkurs w ujeżdżeniu i panował ogromny bałagan (…) – opisywał Diabeł. – Po jakimś czasie przeszkody uprzątnięto, a na murawę wjechała ciężarówka z piaskiem. Raz dwa zasypano wszystkie dziury, a potem te miejsca pomalowano zieloną farbą, żeby boisko dobrze wyglądało w telewizji. My w tym czasie siedzieliśmy w szatni, deski na goleniach, buty na nogach, koszulki na grzebiecie. Wszyscy podminowani. Po dwóch godzinach bezczynnego czekania znowu wyszliśmy na rozgrzewkę i niemal od razu Jurek Gorgoń złapał kontuzję. Musieliśmy sobie radzić bez naszej opoki. Niestety, był to dopiero początek nieszczęścia…”

 

Z kolej trener Górski tak wspominał (w książce „Piłka jest okrągła”) brzemienny w skutki, jak się okazało, incydent z rozgrzewki. „Nie wiem, czy nie podjąłem zbyt pochopnie decyzji mówiąc do Wieczorka:

– Heniu rozbieraj się, zagrasz ze Żmudą w środku.

(Władek) Żmuda czuł się mniej pewny bez Gorgonia, z konieczności Antek Szymanowski musiał się trzymać bardziej z tyłu, by asekurować kolegów, zamiast śmiałymi rajdami inicjować akcje zaczepne i przenosić grę pod bramkę przeciwnika. Ale jak miałem postąpić? Upierać się przy grze Gorgonia? Wbrew jego woli?”

 

 

Tomaszewski szybko wywiesił białą flagę

 

 Mecz zaczął od huraganowych ataków drużyny NRD. Już w 1. minucie świetnie dysponowany biegowo Hartmut Schade znalazł się sam przed Tomaszewskim, ale na nasze szczęście trafił w słupek. Kilka chwil później było już jednak 1:0 dla Niemców. Po rzucie wolnym zza bocznej linii pola karnego na lewej stronie, piłka przeleciała wzdłuż bramki, ale zamykający akcję na przeciwległym skrzydle Reinhard Haefner dokładnie wstrzelił ją w pole bramkowe. Kazimierz Deyna zgubił krycie i Schade z niewielkiej odległości wpakował piłkę do siatki.

 

Następną bramkową akcję znów rozprowadził Haefner, który w środku pola mijał polskich zawodników niczym tyczki slalomowe. Na przedpolu rozegrał z Schade, a ten dostrzegł świetnie ustawionego w lewym narożniku Martina Hoffmanna, który zewnętrzną częścią lewej stopy zaskakująco zawinął futbolówkę w kierunku dalszego słupka. Piłka odbiła się od niego i wpadła do siatki. To było zbyt wiele dla Tomaszewskiego, który wywiesił białą flagę i poprosił o zmianę. Piotr Mowlik bronił z nieco większym wyczuciem, ale na początku drugiej połowy Wolfram Loewe minął go i kopnął w kierunku pustej siatki. Golkipera Legii wyręczył Szymanowski, który zdążył dopaść do piłki zanim przekroczyła linię bramkową.

 

Przed upływem godziny było 1:2, gdy Deyna precyzyjnie dośrodkował z rzutu rożnego na głowę Laty. Niestety, choć Polacy ambitnie starali się gonić wynik, w końcówce odsłonili się i nadziali na zabójczy kontratak rywali. Nasza obrona była ustawiona bardzo wysoko, niemal na linii środkowej boiska, Żmuda niedokładnie rozegrał, stracił piłkę, a potem nie był w stanie dogonić rozpędzonego Haefnera, który w pełnym biegu precyzyjnie kopnął do siatki obok starającego się interweniować daleko od linii Mowlika…

 

 

31.07.1976, Montreal, turniej olimpijski (finał)

NRD – POLSKA 3:1 (2:0)

Bramki:  Schade 7, Hoffmann 14, Haefner 84 – Lato 59.

POLSKA: Tomaszewski (20. Mowlik) – A. Szymanowski, Żmuda, Wieczorek, Wawrowski – Kasperczak, Deyna, Maszczyk – Lato, Szarmach, Kmiecik. Trener: Górski

 

 

 „Kwadrans po pierwszym gwizdku Niemcy, którzy oczywiście przyjechali o właściwej porze, prowadzili 2:0. Robili z nami, co chcieli. Bawili się jak z dziećmi i prowadzili zasłużenie. Chwilę po drugiej bramce Janek Tomaszewski poprosił o zmianę. Twierdził, że boli go brzuch, ale wydaje mi się, że mógł się wystraszyć, spalić psychicznie. Często tak robił, gdy sytuacja wymykała mu się spod kontroli (…) – wspominał w książce „Diabeł nie anioł” Szarmach. – W bramce stanął Piotrek Mowlik, a my wzięliśmy się do roboty. Przynajmniej próbowaliśmy. Pół godziny przed końcem kontaktowego gola strzelił Grzesiek Lato, ale było już za późno. Ani w głowach, ani w nogach nie było nic. W normalnych warunkach bylibyśmy w stanie nawiązać walkę, ale nie wtedy. Nie mogliśmy tego wygrać. Ta cała historie z przesunięciem meczu, te kontuzje, zejście Tomaszewskiego i my kompletnie nieprzygotowani psychicznie do finału. Rozbici i rozkojarzeni. Mieliśmy pretensje do działaczy, że nikt niczego nie wiedział. Zastanawialiśmy się, jak to możliwe, że Niemcy nie pomylili godziny i byli na czas. A może było to zaplanowane? Dziś już tego nie rozsądzę…

  

 Pomeczowe rozterki selekcjonera Górskiego…

 

 W bardzo podobnym tonie, także po latach, przegraną rywalizację z NRD analizował – w książce „Piłka jest okrągła” – trener Górski: „Przeciwnik jakby wyczuł nastrój zdenerwowania w naszych szeregach, wywołany zmianą dokonaną w ostatniej chwili i ruszył niezwłocznie do natarcia. Ze ściśniętym sercem oczekiwałem, kiedy stracimy bramkę. Nie trwało to długo. Pierwsza padła w siódmej minucie, druga dokładnie siedem minut później.

– Jest po meczu – powiedziałem do siedzących obok mnie na ławce kolegów trenerów…

Nie wierzyłem, abyśmy potrafili odrobić straty. Mam odwagę się do tego przyznać. To był trudny przeciwnik i znał dobrze piłkarskie rzemiosło. Zgodnie z moimi przypuszczeniami rychło zmienił taktykę, pilnując uważnie swego pola karnego. Drużyna NRD kryła szczelnie naszych zawodników, w każdej chwili gotowa ukąsić. A co myśmy jej przeciwstawili? Kiedy zelżał nacisk na naszą bramkę, zaczęliśmy trochę lepiej grać, ale nieskutecznie (…). Zawodnicy schodzili do szatni w milczeniu.

– Panowie, przecież mamy srebrny medal! – ktoś zawołał.

– Mieliśmy goi i przed meczem, więc po co było grać? – ktoś inny odpowiedział. I nikt więcej nie odezwał się ani słowem.

Piłkarzy czekała dekoracja, mnie konferencja prasowa. Zastanawiałem się, co było trudniejsze: odbierać medale na oczach  widowni, która nie kryła rozczarowania, czy odpowiadać na podchwytliwe pytania…”

 

cdn…