Janusz Garlicki (2): Facet z zasadami

Prezentujemy drugą część wywiadu z doktorem Januszem Garlickiem, jednym z najbliższych współpracowników Kazimierza Górskiego. Nie tylko o podejściu do piłkarzy i ich bezgranicznym zaufaniu do trenera, którego ten nigdy nie zawiódł. Także o pionierskich metodach – w skali światowej – pracy z kadrą. W pierwszej części rozmowy pojawił się wątek programu lotów… kosmicznych w ZSRR. Teraz długoletni lekarz drużyny narodowej mówi o psychologicznych zdolnościach selekcjonera wszech czasów. A także o pierwszym w Polsce rankingu kandydatów na reprezentantów kraju.

 

 

Dziś przypominamy drugą część wywiadu z najbliższym współpracownikiem trenera Górskiego. 

 

 

1974 Niemcy n/z Kazimierz Gorski , doktor Janusz Garlicki / L /
archiwum Górskich/FOTONOVA

 

 

Górski był wymagającym szefem?

Dla piłkarzy tak. Pędził ich do roboty, wymagał maksymalnego zaangażowania. Obaj asystenci, Jacek Gmoch i Andrzej Strejlau byli młodzi, ale już doświadczeni i mieli za zadanie gonić drużynę. Jacek sam zresztą w piłkę nieźle kopał, wiedział więc czego i kiedy można wymagać od piłkarzy. Górski raczej wszystko podsumowywał, zajmował się taktyką, świetnie to koordynował. Dawał się wypowiadać asystentom, liczył się z głosami Strejlaua i Gmocha, ale na koniec miał we wszystkich sprawach własne zdanie. Decydujące. W newralgicznych momentach wolał własną intuicję od konsultacji. 

Co do mnie – to sam zawsze byłem szalenie wymagający wobec siebie. Byłem potem szefem całego medycznego pionu w polskim sporcie, dowodziłem przygotowaniami olimpijskimi. Gdybym nie był dobrze zorganizowany, nie dałbym rady, bo to naprawdę było ogromne wyzwanie. Zatem wszystko o co Górski prosił – wyniki testów, diagnozy  i opinie – dostawał na czas.

 

Dużo tego wówczas przeprowadzaliście?

Przede wszystkim to wprowadziliśmy punktację dla kandydatów do gry w kadrze. W trzech aspektach rozpracowywaliśmy każdego zawodnika i na tej podstawie sporządzany był bieżący ranking. Pod względem technicznym i taktycznym na boisku, pod względem zdrowotnym, jak równie w aspekcie mentalnym. Nie było jeszcze co prawda psychologów – i nikt wcześniej w Polce tego nie praktykował – ale trener Górski w tym zakresie osobiście odgrywał rolę głównego diagnosty. Z liczby punktów wychodziło, kto powinien grać. I proszę sobie wyobrazić, że te nasze zdrowotno-piłkarsko-mentalne klasyfikacje się sprawdzały! Bo dokonywane na tej podstawie nominacje – do kadry i do meczowej jedenastki – procentowały dobrymi wynikami. Dzięki tej punktacji wreszcie mieliśmy medale na igrzyskach i mistrzostwach świata.

 

Punktem zwrotnym między igrzyskami w Monachium a mistrzostwami świata, których głównym miastem także była stolica Bawarii, okazała się kontuzja Włodzimierza Lubańskiego. Jak Górski zareagował na ten uraz?

Nie byłem w Chorzowie na meczu z Anglią, który wygraliśmy, ale okupiliśmy stratą Włodka. Leżałem akurat w szpitalu, przechodziłem zakaźną żółtaczkę wszczepienną. Pojechałem na staż naukowy do Jugosławii, ale po 10 dniach musiałem wrócić, bo Chińczycy byli przy mnie niczym blade twarze. I wylądowałem na kilka tygodni na oddziale zamkniętym. Dlatego nie byłem obecny przy stawianiu diagnozy i kwalifikowaniu na zabieg. Dopiero po nieudanej operacji, kiedy pojawiły się głosy, że Włodek już nie będzie mógł grać, dokładnie przyjrzałem się jego łąkotce. U nas – ale w sumie jeszcze amatorsko medycyną sportową zajmowały się Piekary Śląskie, klinika na Bródnie dopiero powstawała. Przychodni sensu stricto nie było. Zatem Włodek pojechał do Wiednia i tam udało się naprawić tę łąkotkę w takim stopniu, że pozabiegowe testy wypadły na tyle obiecująco, iż mógł wrócić na boisko. I do reprezentacji. Zakończyło się szczęśliwie, ale jako wielki talent – Lubański pozostał niespełniony. A Górski w tym czasie szukał następców. I wynalazł Grzesia Latę oraz Andrzeja Szarmacha. Dla zespołu skończyło się dobrze – medalem MŚ, dla Włodka gorzej.

 

Czy z nim w składzie sięgnęlibyśmy po złoty medal mistrzostw świata?

Na ten temat można jedynie gdybać. Wcześniej przecież zawsze graliśmy na Lubańskiego. Tymczasem Laty i Szarmacha nikt nie znał. Może więc zadziałał element zaskoczenia? Nie ulega jednak kwestii, że Włodek to była centralna postać i dusza reprezentacji. Świetny piłkarz i wspaniały człowiek o wielkim charakterze. I o ogromnym wpływie na kolegów. Robert Lewandowski jest pod każdym względem do niego podobny. Czy dziś wyobrażamy sobie kadrę bez napastnika Bayernu? Otóż – nie! Dla trenera Górskiego kontuzja Lubańskiego też była ogromnym ciosem. Kazio miał jednak ogromną odwagę we wprowadzaniu nowych twarzy. Powtarzam – ogromną! Postawienie na Władka Żmudę w obronie, czy duet Zygmunt Maszczyk – Henryk Kasperczak w środku pola to były wielkie kroki do medalu MŚ. Przecież na Mundialu’74 Maszczyk zrobił jako cofnięty pomocnik najlepszą robotę na świecie. Każda akcja zaczynała się od niego. Potem widziałem już tylko jednego równie wartościowego zawodnika – to Janusz Kupcewicz w Espana’82, on zrobił tam porównywalną robotę.

 

Górski chyba naprawdę brał pod uwagę te wasze trójdzielne rankingi, bo mimo że Jan Domarski sprawdził się na Wembley w październiku 1973 roku, to w finałach MŚ Górski postawił już na młodszego Szarmacha.

Nie zapominajmy, że to obserwacje były największą siłą Górskiego. Wielokrotne i bardzo skrupulatne. Trener wiedział, czy to jednorazowy wyskok albo zniżka, czy trwała tendencja u piłkarza. Zawodnik musiał go przekonać. I to nie w jednym meczu. Kaziu nie był jednak przywiązany do nazwisk. Jest wielu takich szkoleniowców, ale on do nich nie należał. Umiał zachować niezbędny dystans, i powiedzieć piłkarzowi – lubię cię, jesteś kochany, ale dziś mam lepszego na twoją pozycję. To była jedna z priorytetowych zasad.

 

Zatem – był sprawiedliwy?

Nie robił tego w sposób nieelegancki. Zawsze wszystko szczerze wytłumaczył. Jak dobry, kochający ojciec. Bo był prawym człowiekiem. To facet, który nie dorobił się żadnego majątku, żadnych mieszkań. Nie miał nawet samochodu, bo nie prowadził. Ludzie mu ufali, ponieważ nigdy nie dał powodu, żeby było inaczej. Nigdy nie zawiódł zaufania.

 

Potrafił cieszyć się życiem?

A pewnie że tak! Właśnie dlatego, że umiał rozmawiać z ludźmi, był wszędzie chętnie zapraszany, witany z honorami i wręcz rozchwytywany. Otrzymał wszystkie najwyższe polskie odznaczenia, a z UEFA i FIFA też dostał ordery. A przy tym pozostał normalnym, skromnym człowiekiem. Nie miał przewrócone w głowie, nigdy nie dokuczały mu muchy w nosie. A zdarzało się przecież ludziom, którzy osiągnęli połowę tego co Kazio – albo jeszcze mniej – że woda sodowa podeszła tak mocno, że aż głowa bolała. Górski wpajał w innych, i ja z tego czerpałem, skromność. To była forma jego wychowywania nas. Wymagał, żeby robić swoje i pozostawać normalnym.

 

Popiliście po złotym medalu olimpijskim?

Po igrzyskach rzeczywiście poświętowaliśmy, bo… było czym! To był moment, kiedy wszyscy uciekali z wioski olimpijskiej z uwagi na akcję przeprowadzoną przez terrorystów z organizacji Czarny Wrzesień. Na miejscu została – poza piłkarzami – tylko część lekkoatletów. Przewodniczącym PKOl. był Włodzimierz Reczek i zafundował nam skrzynkę szampana po wywalczeniu złota. Mieliśmy polski dom praktycznie do swojej dyspozycji i zabawiliśmy się do białego rana. Fetowaliśmy na całego, od parteru do najwyższego piętra. Mimo zmęczenia – wygłupialiśmy się całą noc. Za to po mistrzostwach świata dwa lata później oficjalna uroczystość odbyła się w Jabłonnie. A dopiero potem wraz z żonami i narzeczonymi udaliśmy się do Piekiełka w hotelu Europejskim. I tam – w inny sposób niż na igrzyskach, ale też bardzo miły – fetowaliśmy srebrny medal.

 

Zanim do tego doszło, już po pierwszym meczu w finałach mistrzostw świata w 1974 roku na naszą kipę padł cień podejrzenia o doping. Jak zareagowaliście wówczas z Górskim?

Chodziło o Antka Szymanowskiego i Jasia Domarskiego. My z Kaziem dowiedzieliśmy się dzień przed wybuchem afery. Zadzwonił, a potem przyszedł do mnie dziennikarz z „Bilda” z informacją, że dwóch naszych piłkarzy stosowało niedozwolone substancje. Nogi się pode mną ugięły. I od razu zdałem raport trenerowi Górskiemu. Aż nim zatrzęsło, ale podjął decyzję, żeby tego dnia nie mówić jeszcze nic chłopakom, którzy mieli się wyspać. Wrócili zresztą wcześniej z miasta i szybko położyli się do łóżek. A myśmy we dwóch całą noc analizowali, co mogło się stać. Bo Antek lubił różne tablety zażywać i w ogóle zdrowo się prowadzić. Kiedy więc inni chłopcy w końcu dowiedzieli się, zaczęli ostro z niego żartować. Do tego stopnia się nabijali, że się popłakał.

Nerwy mieliśmy z trenerem bardzo napięte, bo następnego dnia przy porannej wadze okazało się, że każdy z nas zeszczuplał po… 3 kilogramy. W ciągu doby! Stres był straszny. Nazajutrz razem z trenerem chodziliśmy bladzi jak ściany, ale około 12 dostaliśmy wreszcie  telefon z biura organizatora MŚ. Przeprosili za pogłoski, i zdementowali, że to nieprawda. Zakomunikowali, że za pół godziny będzie u nas prezydent FIFA. I istotnie wylądował helikopter z sir Stanleyem Rousem i szefem komitetu organizacyjnego. Były oficjalne przeprosiny, dostaliśmy dobry aparat fotograficzny, dla każdego był też dobry radioodbiornik Grundiga. Wówczas – cenne cacko. A trzy godziny później mecz z Haiti…

 

…w którym Orły Górskiego zlały rywala bez trudu. Proszę powiedzieć, czy miał pan wątpliwość, żeby zabronić Szarmachowi zagrać w meczu decydującym o awansie do wielkiego finału – z Niemcami?

Skasowałem Szarmacha, gdyż był po urazie mięśnia dwugłowego. Nie doprowadziło to do żadnej dyskusji z trenerem, Górski naprawdę nie kwestionował moich diagnoz. „Skoro Janusz tak uważasz, to nie będziemy ryzykować odnowieniem się urazu” – usłyszałem. Andrzej był tego dnia gotowy na 70, a może tylko na 65 procent. Odpowiedzialnie to zdiagnozowałem, a przez kilka dni wydobrzał na tyle, że do meczu o trzecie miejsce z Brazylią już go dopuściłem. Na swoją odpowiedzialność.

 

Bon moty trenera Górskiego były charakterystyczne dla wszystkich lwowiaków?

Kazio miał do nich wyjątkowy talent. Dodatkowo zasłynął z powiedzonek wygłaszanych swoistą gwarą lwowską; właściwą dla cwaniaków i łobuziaków, w zasadzie batiarów. Jakże odmienną od języka literackiego w centralnej Polsce, czy nawet używanego na Śląsku! Był przy tym żywym przykładem na to, że ludzie wywodzący się ze Lwowa mieli kryształowe serca. Wszystkim pomagał, zawsze starał się być wesoły i uśmiechnięty. A przede wszystkim – dobry. Zresztą w ogóle lwowiacy to był naprawdę dobry naród. Tylko niestety już go właściwie nie ma. Zostały ostatnie resztki, ja się jeszcze tułam po tej ziemi, ponad 80-letni pan… A jeszcze tak niedawno wszyscy trzymaliśmy sztamę… Bo trzymać sztamę to była główna zasada każdego z nas, we Lwowie…

 

Rozmawiał Adam Godlewski