W. Żmuda (2): Urodził się z charyzmą

Wystarczyło, że spojrzał w charakterystyczny sposób. Zawodnicy doskonale wiedzieli, z kim mają do czynienia – mówi w drugiej części wywiadu o Kazimierzu Górskim uważany za wielkie odkrycie Trenera Tysiąclecia Władysław Żmuda. – Nie musiał krzyczeć, nie musiał stosować kar dyscyplinarnych. Wystarczyło, że powiedział: „Panowie, proszę się uspokoić”, i było po imprezie. Nie musiał niczego powtarzać; kiedy zarządził, że jest koniec zabawy, to był koniec zabawy.

 

 

2002, Kazimierz Dolny. Orły Gorskiego, od lewej stoją: Jan Tomaszewski, Władysław Żmuda, Włodzimierz Lubański. W dolnym rzędzie: Grzegorz Lato. fot. Dariusz Górski/FOTONOVA

 

 

Odprawa trenera Górskiego przed Meczem na Wodzie była szczególna, inna niż poprzednie? W przypadku wygranej mogliście zagrać o mistrzostwo świata.

 

 

A skąd! Była dokładnie taka sama, jak wszystkie poprzednie. Presja pojawiła się większa, odczuwaliśmy ją, ale tak naprawdę podczas kadencji Górskiego nie było meczów bez presji. Powszechne były oczekiwania, że będziemy wygrywać z każdym i za każdym razem. Pan Kazimierz nigdy jednak nie podnosił tego wątku, krótkim i merytorycznym przekazem tonował nastroje. Mówił prosto, nie komplikował niepotrzebnie odpraw, nie ciągnął ich w nieskończoność. Przekazywał tylko to, co najważniejsze. Przygotowanie teoretyczne do meczu trwało oczywiście dłużej, bo prowadzący bank informacji Jacek Gmoch we wcześniejszych dniach w indywidualnych rozmowach przekazywał każdemu niezbędne informacje o przeciwniku, z którym miał rywalizować na boisku. A na koniec trener Górski brał kredę, wypisywał nazwiska i rysował na tablicy, jak powinniśmy się ustawiać i poruszać na placu gry. Pod tym względem bardzo różnił się od większości ówczesnych trenerów, spośród których wielu lubowało się w zawiłych malowidłach, które później nie przekładały się jednak w żaden sposób na to, co piłkarze prezentowali podczas spotkania.  Gerda Muellera przed starciem na Waldstadionie także scharakteryzował mi bank informacji, a na koniec pan Kazimierz przypomniał tylko, kto kogo kryje indywidualnie, ewentualnie w których strefach  mamy przekazywać sobie podopiecznych.

 

 

W okresie od początku mistrzostw świata w 1974 roku do meczu z Holandią wygranego 4:1 w eliminacjach ME rok później reprezentacja Polski była najmocniejsza?

 

 

Wydaje mi się, że tak. I na pewno wówczas zrobiliśmy największy postęp. Przecież po losowaniu mundialu nikt nie stawiał, że rywalizując z Argentyną i Włochami, możemy wyjść z tej grupy. Tymczasem na tych mistrzostwach pokonaliśmy jeszcze Brazylię. W trudnym momencie, gdy byliśmy rozczarowani po porażce z Niemcami – która akurat tamtego dnia wcale w innych, to znaczy normalnych, warunkach nie musiała się zdarzyć – umieliśmy się zmobilizować.

 

 

Apogeum stanowił mecz z Holandią, ówczesnym mistrzem świata?

 

Tak się mówi, tak to się rzeczywiście utarło…. Obie reprezentacje grały widowiskowo, w Holandii co nazwisko w składzie – to wielki piłkarz. Większość zawodników wśród rywali to byli boiskowi artyści na światowym poziomie. A my, wówczas trzecia drużyna świata, roznieśliśmy ich w puch w pierwszym spotkaniu. Goście zagrali w Chorzowie naprawdę dobrze, ale tego dnia byli od nas o klasę gorsi. Takim spotkaniem, jego poziomem i atrakcyjnością, zachwycić się mógł naprawdę cały świat.

 

 

A jak Górski zareagował po rewanżu, w którym ulegliście Oranje 0:3, i to Holendrzy ostatecznie znaleźli się w gronie finalistów – których wtedy było czterech – Euro?

 

Był zły, nawet bardzo zły. Wiedział, że można przegrać z Holandią, i brał to pod uwagę, ale nie widział złości, waleczności, mobilizacji i determinacji w naszym zespole. Przecież nawet jak przegrywaliśmy, to zawsze pokazywaliśmy charakter i na boisku zostawialiśmy serce. Tymczasem do tego spotkania podeszliśmy rozluźnieni, zdecydowanie zbyt pewni siebie, wynik z Chorzowa za bardzo nas uspokoił. Za szybko uwierzyliśmy, że jesteśmy za mocni dla Holandii. Na własnym terenie to przeciwnik dał nam lekcję futbolu. Niestety, bardzo bolesną…

 

 

Górski nie oponował, kiedy zapadła decyzja, że do Amsterdamu polecą wasze żony i partnerki?

 

Nie oponował. Bo niby dlaczego miałby to robić, skoro nasze kobiety mieszkały w zupełnie innym hotelu i spotkaliśmy się z nimi dopiero po meczu? Miały swój program, my mogliśmy koncentrować się na rewanżu. Dlatego nie ma sensu dorabiać legendy. Nie dlatego przegraliśmy tak wysoko, że w Holandii pojawiły się nasze rodziny. Powodem był brak właściwej koncentracji przed starciem z tak jakościowym przeciwnikiem. Przecież przed meczem o trzecie miejsce na mundialu, wspomnianym już z Brazylią, rodziny przyjechały do Niemiec. I jakoś nikt nie rozluźnił się zanadto. Mało tego, Holendrzy przez całe zgrupowanie przed mistrzostwami świata całe zgrupowanie spędzali z najbliższymi. A  potem zdobyli tytuł wicemistrza.

 

 

Wróćmy zatem jeszcze do przyjemniejszych chwil, również na mundialu. Browarek po meczu na basenie podczas odnowy to był rytuał?

 

 

Owszem, taki był właśnie rytuał. Może z tą różnicą, że oprócz piwka – jeśli kto wolał – był także szampan. Luzu było sporo, trener Górski miał jednak coś takiego, że bezbłędnie wyczuwał – może poza wspomnianym rewanżem z Holandią – kiedy atmosfera robi się za bardzo frywolna. A w takich momentach nie musiał nic mówić, wystarczyło tylko, że spojrzał w charakterystyczny sposób. Zawodnicy doskonale wiedzieli, z kim mają do czynienia. Nie musiał krzyczeć, nie musiał stosować kar dyscyplinarnych. Wystarczyło, że powiedział: „Panowie, proszę się uspokoić, bo jutro mamy ważny punkt zgrupowania”, i było po imprezie. Nie musiał niczego powtarzać; kiedy zarządził, że jest koniec zabawy, to był koniec zabawy.

 

 

Skąd brał się taki autorytet tego szkoleniowca?

 

Po prostu miał taki charakter. Są tacy trenerzy, a zdarzają się również nauczyciele, że za dużo nie mówią, bo nie muszą, a wzbudzają powszechny szacunek. Górski to miał. Janem Tomaszewski był typem showmana, lubił dokazywać przy każdej okazji, ale wystarczyło, że pan Kazimierz powiedział: „Jasiu, daj już spokój” i Tomek pokornie milkł. To byłe cecha wrodzona naszego trenera. Urodził się z charyzmą, i to on wyznaczał wszelkie granice w kadrze. Poważnie i z pokorą podchodził do pracy, poważnie traktował każdego z nas, więc nikt nawet nie pomyślał, że mógłby wobec selekcjonera zachować się w sposób niepoważny.

 

 

Górski za dużo nie mówił, pan uchodził za wyjątkowego milczka, tymczasem podczas igrzysk w Montrealu zamieszkaliście we wspólnym apartamencie. Jak się dogadywaliście w takich okolicznościach?

 

W Kanadzie mieliśmy pokoje dwu-, trzy-, i czteroosobowe. Aby zatem nie było niesnasek przy wyborze i doborze sublokatorów, każdy piłkarz losował numer pokoju, w którym zostanie zakwaterowany. Mnie przypadł ten z selekcjonerem. Gadułą rzeczywiście nie byłem, poza tym uważałem, że jeśli trener uzna za stosowne, żebyśmy porozmawiali, to sam rozpocznie dyskusję. Nie chciałem się narzucać, więc tylko raz czy dwa zagadałem, zresztą o jakieś oczywiste kwestie. W efekcie przez cały pobyt w Montrealu zamieniliśmy tylko kilka zdań. Generalnie – każdy z nas podążał w pokoju za swoimi myślani. Ja byłem wkurzony, że nie mogę pójść na piwo z kolegami, którzy bawili się w Montrealu nie gorzej niż podczas mistrzostw świata. Nie chciałem się tłumaczyć, nie chciałem wracać podchmielony. Jakby to zresztą wyglądało, że młody zawodnik baluje pod bokiem selekcjonera? Miałem za duży szacunek do pana Kazimierza, żeby z jednej strony zagadywać i zabierać mu czas, a z drugiej – urywać się na browar. Natomiast trener Górski dopiero, kiedy spakowaliśmy się podsumował: „No to się Władziu nagadaliśmy…”

 

 

Zakładam zatem, że to nie w Montrealu poznał pan pochodzące z lwowskiej gwary określenia ćmaga i gilajza?

 

No, nie; znacznie wcześniej. Padały przy ogniskach i grillach, a przede wszystkim, kiedy na zgrupowania przyjeżdżali lwowscy przyjaciele pana Kazia, ze słynnym Guciem Góreckim na czele. Ćmaga to była wódka z soczkiem. A gilajza – piwko. Tyle że czyste, bez soku.

 

 

Po przegranym finale z NRD widać było po Górskim stres i gorycz porażki, czy raczej ulgę, że to już koniec jego przygody z kadrą?

 

Cała olimpiada była nerwowa, ciężko szło nam od pierwszego meczu. Reprezentacja była utytułowana, zawodnicy doświadczeni, w składzie pełno gwiazd – z Deyną, Tomaszewskim, Latą, Szarmachem na czele. Zatem takich, które robiły na przeciwnikach wrażenie. A jednak, mimo że naprzeciwko stawali amatorzy, męczyliśmy się okrutnie wtedy w Montrealu. Oczekiwania były większe nie tylko jeśli chodzi o kolor medalu, ale także o styl, jaki prezentowaliśmy na boisku. Cały zresztą rok 1976 od początku nie był udany. Po porażce z Holandią w pamiętnym rewanżu w eliminacjach mistrzostw Europy jakby uszło z zespołu powietrze. I pojawiła się trwała tendencja zniżkowa. Nie graliśmy już na takim poziomie jak w 1974 i przez prawie cały 1975 rok, nic zatem dziwnego, że wyniki też były słabsze…

 

 

Górski był przez to mniej przyjemny w obejściu?

 

Mniej przyjemny t raczej nie, ale na pewno zrobił się bardziej nerwowy. Odczuwał już zresztą przesyt w pracy z kadrą, z góry przecież zadeklarował, i to długo przed wylotem do Montrealu, że niezależnie od wyniku w igrzyskach, on po olimpiadzie złoży rezygnację i odejdzie z reprezentacji. Było to wiadome władzom PZPN, i piłkarzom również. W pracy z kadrą są etapy, szczyt ewidentnie mieliśmy za sobą zanim zaczął się rok olimpijski. Drużyna wymagała przebudowy i świeżego spojrzenia, być może nawet tak gruntownego remanentu jak między igrzyskami olimpijskimi w Monachium a mistrzostwami świata w Niemczech.

 

 

Więcej szczegółów przypomni pan zapewne w biograficznej książce, która ma się niebawem się ukazać. Kiedy i pod jakim tytułem?

 

Planujemy, żeby premiera miała miejsce w kwietniu, tuż po świętach wielkanocnych. Jest zatytułowana, jeszcze co prawda na roboczo, czyli nieostatecznie: „A ty będziesz piłkarzem”. Wybieraliśmy z różnych propozycji, a ten – mam nadzieję, że frapujący – odnosi się do słów Macieja Famulskiego, byłego piłkarza Motoru Lublin, karnie zdegradowanego do drugiego zespołu za niesportowe prowadzenie się. Pojechał z nami na Węgry, do Debreczyna, gdzie wprowadzał młodzież w arkany.. picia alkoholu. Wszedł do pokoju, polał po pół szklany wódki i kazał wszystkim spożywać. Następnego dnia rano po tym swoistym teście tylko ja zszedłem na śniadanie, pozostali koledzy – także nieprzyzwyczajeni do przyjmowania procentowych substancji – pochorowali się. I to w zaistniałych okolicznościach usłyszałem tytułową wróżbę. W sumie – trafną. Zostałem przecież piłkarzem…

 

 

Rozmawiał Adam GODLEWSKI