J. Kraska (2): Trener zawsze miał plan B!

Jerzy Kraska, który w kadrze Kazimierza Górskiego był człowiekiem do specjalnych poruczeń, wspomina Trenera Wszech Czasów poprzez pryzmat startu biało-czerwonych w turnieju olimpijskim w Monachium. Choć nie brakuje dygresji również do innych okresów. Zapraszamy na drugą część rozmowy ze złotym medalistą z 1972 roku.

 

Jerzy Kraska (z lewej) i Leszek Ćmikiewicz mieli zupełnie różne metody wyłączania przeciwników z gry. Najważniejsze, że obaj skuteczne! Na zdjęciu – na Dworcu Centralnym w Warszawie podczas pierwszego przejazdu pociągu TLK Górski.

 

 

Kazimierz Górski umiejętnie zarządzał ekipą na igrzyskach w Monachium będąc debiutantem na dużej imprezie?

 

Powiedziałbym – z dużym wyczuciem. Na pewno nie trzymał nas za gardła, mieliśmy sporo luzu. Treningi każdy traktował oczywiście sumiennie, ale poza tym nawet szczególnie nas nie kontrolował. Pewnie także dlatego, że wiedział, że sami będziemy się pilnować. Zwłaszcza że nie wiedzieliśmy na co nas stać. I łatwo wcale nie było, poziom rywali z Europy był bardzo wysoki. Nawet Duńczyków, którzy niby wystawili – zgodnie z przepisami – amatorską drużynę, ale z grajkami pokroju Allana Simonsena w składzie. Gdyby nie dwie piguły Jurka Gorgonia w meczu z NRD, to kto wie, jak losy tej rywalizacji mogłyby się potoczyć…  A w kolejnym meczu, właśnie z Danią, kiedy znów selekcjoner postawił na wariant ofensywny, rywalizację oglądałem z ławki. I odpoczywałem. Nie tylko zresztą ja, gdyż w wyjściowej jedenastce nastąpiły aż trzy zmiany. To było bardzo dojrzałe, turniejowe myślenie trenera Górskiego.

 

 

Jak wasze organizmy wytrzymywały mecze rozgrywane co… dwa dni? Z dzisiejszej perspektywy takie tempo gier jest nie do pomyślenia.

 

Szczerze? Nie myślało się o tym w ogóle. Treningi były raczej regeneracyjne, głównie w formie zabawy. Tylko ten, kto nie zagrał w meczu, dłużej zostawał na boisku. A pozostali – utrzymywali się po prostu w formie. Podróże po Niemczech także były odmiennie od tych, do jakich byliśmy przyzwyczajeni. Otóż na mecze jeździliśmy pociągami. W przedziałach po sześciu, ale jako drużyna – mieliśmy do dyspozycji cały wagon. Rywale – sąsiedni. Na szczęście odległości nie były duże, więc nie nużyły. Podczas nich oglądaliśmy inny świat niż znany wcześniej, bo Niemiecka Republika Federalna była wtedy krajem znacznie bardziej rozwiniętym od Polski.

 

 

Czasami jednak powroty się ciągnęły. Jak choćby po wspomnianym meczu z NRD, kiedy Gorgoń musiał poddać się kontroli antydopingowej. A długo – nie był w stanie, gdyż kontroler – notabene – z RFN spóźnił się po spotkaniu do naszej szatni.

 

Czekaliśmy wtedy na peronie, i nie tylko wtedy, bo po każdym meczu kogoś z naszej drużyny losowali do kontroli. A może, tak ja Jurka, wybierali. To zresztą nieistotne. Mimo że nie wychodziliśmy z wioski olimpijskiej – nie było takiej potrzeby, ponieważ dyskoteki i bary mieliśmy na miejscu, i jeśli ktoś chciał się wyluzować, to nie musiał wychodzić na miasto – widzieliśmy także jak bardzo nasza polska rzeczywistość różni się od życia w RFN. Dlatego żadnej chwili spędzonej wtedy w Bawarii nie traktowaliśmy jako straconego czasu. Naprawdę sporo można było zobaczyć, i sporo się nauczyć.

 

 

Górski dbał o atmosferę?

 

Owszem, ale tak naprawdę nie musiał. To była świetnie dopasowana grupa piłkarzy, która wiedziała, kiedy można się zabawić, a kiedy wyhamować. I kiedy, i z kogo, się pośmiać. Tempo regulowali Włodek Lubański z pomocą Kazia Deyny, i wszystko funkcjonowało jak w szwajcarskich zegarku. Atmosfera była świetna, z przyjemnością przyjeżdżałem na zgrupowania. Nawet jako zupełny nowicjusz. I długo najmłodszy zawodnik w kadrze.

 

 

Odprawy były długie?

 

Nie. Przeciwnie. Pan Kazimierz szybko mówił swoje, potem pięć groszy dodawał Strejlau, a na koniec Gmoch – ewentualnie – przybliżał przeciwnika. To co udało mu się wygrzebać gdzieś w telewizjach, albo innych źródłach. O szczegółowe informacje było przecież trudno, świat był zupełnie inny niż dziś; granice pozamykane, a w naszej telewizji tylko jeden program. Tym niemniej przed meczem z Anglią, moim ostatnim w kadrze i do dziś jedynym wygranym z tym rywalem, szef naszego banku informacji spisał się wyśmienicie. Dokładnie przewidział błąd gości, po którym Lubański zabrał piłę i strzelił gola. Generalnie jednak wiedza o przeciwnikach była skromna, najczęściej dopiero na boisku człowiek się dowiadywał, z kim tak naprawdę ma do czynienia. Odprawy nie były długie, i w sumie bardzo do siebie podobne. „Rozegrajmy spokojnie, w jednym tempie, na jednym skrzydle, a potem przerzut na drugie skrzydło i przyspieszenie” – do tego sprowadzały się nasze podstawowe założenia w tamtym okresie dotyczące ataku. Bo tak naprawdę główny nacisk kładziony był na obronę. Pierwsze przykazanie trenera Górskiego brzmiało: – Nie stracić!

 

 

Mecz przeciw ZSRR, który decydował o tym, który z tych zespołów wystąpi w wielkim finale, rozpoczął pan na ławce. To oznacza, że wyjściowa taktyka tym razem była ofensywna?

 

Nie. Była po prostu inna niż w meczach z NRD i Danią, tyle że posypała się w 35 minucie, gdy Gorgoń zgłosił kontuzję. Wtedy pan Kazimierz powiedział momentalnie, właściwie bez zastanowienia: – Jurek rozgrzewaj się! Musiał mieć zatem plan B, właśnie na taką okoliczność. Na igrzyskach grałem w pomocy, na różnych pozycjach, a przy stanie 0:1 miałem zastąpić naszego podstawowego stopera. W Gwardii grałem właśnie jako środkowy obrońca, ale w kadrze – byli lepsi ode mnie w tej specjalności. Dlatego, nie będę ukrywał, byłem zdziwiony. Nawet bardzo. Trenerowi chodziło o to, żeby dokładniej rozgrywać od bramki, co zdało egzamin, zaczęliśmy grać zupełnie inaczej. Do przerwy Ruscy nas cisnęli, momentami tak ostro, że dobrze, że było tylko 0:1. Po zmianie stron – już nie.

 

 

Z boiska widzieliście incydent z Andrzejem Jarosikiem, który odmówił wejścia na boisko za Zbigniewa Guta?

 

Nie, w ogóle nie byliśmy świadomi, że doszło do jakiegoś zgrzytu. Dopiero po meczu usłyszeliśmy od kolegów, którzy siedzieli na ławce, że Andrzej  nawywijał. Wcześniej na igrzyskach nie dostał nawet minuty i miał powiedzieć selekcjonerowi: – Teraz? A co ja teraz mogę zrobić?!, kiedy usłyszał, że ma wejść na końcówkę tego trudnego i ważnego meczu. Tyle że nawet taki afront nie zbił z pantałyku trenera Górskiego, który szybko wskazał na Zygę. Co dowodzi, że oprócz planu B, pan Kazimierz musiał mieć jeszcze wariant C. Dlatego nie tracił zimnej głowy nawet w tak dziwacznych okolicznościach. I to Szołtysik zrobił nam ten mecz.  

 

 

Jarosik był lubiany w drużynie?

 

Oczywiście, funkcjonował na takich samych prawach, jak wszyscy inni kadrowicze. I był jednakowo lubiany. Z nim towarzysko byłem może nawet bliżej niż z większością innych kadrowiczów – zdarzyło mi się z nim nawet mieszkać na zgrupowaniach, choć akurat w Monachium mieszkałem z klubowym kolegą, Ryśkiem Szymczakiem – bo… obaj paliliśmy papierosy. I często razem wychodziło się na dymka, więc i okazji do pogadania było więcej. Nawet specjalnie nie bunkrowaliśmy się z fajkami, nie było zresztą zakazu trenera dotyczącego palenia. Człowiek był jeszcze głupi, rozsądek przyszedł nieco później. Zresztą wtedy paliło wiele osób, i paliło się wszędzie – w pociągach, w samolotach, w restauracjach. I na zgrupowaniach reprezentacji Polski też.

 

 

Górski się wkurzył na tę odmowę wejścia na boisko?

 

Podobno w pierwszym momencie nawet bardzo, ale nie podniósł głosu. Tyle że potem nie dał już nigdy szansy Andrzejowi. To nie był młody zawodnik, tylko doświadczony, dwukrotny król strzelców ekstraklasy. I pupil pierwszego sekretarza PZPR, Edwarda Gierka. Na forum drużyny nie było jednak w ogóle rozmów na temat incydentu w spotkaniu z ZSRR. Trener też zresztą nie robił z tego żadnego zagadnienia, przeszedł nad tym do porządku dziennego, choć współpracownikom zapowiedział podobno, że czas turystów w reprezentacji się skończył.

 

 

Okoliczności meczu w ogóle były niecodzienne. Graliście po ataku terrorystycznym na wioskę olimpijską…

 

…i nie wiadomo było jeszcze, czy igrzyska w ogóle będą kontynuowane. Ze trzy razy wychodziliśmy na rozgrzewkę, zanim w końcu ktoś podjął decyzję, że zagramy z ZSRR. I uciął nerwówkę. Choć trzeba oddać trenerowi Górskiemu, że nawet w tak niecodziennych i stresogennych okolicznościach zachowywał spokój. Zresztą jedyny raz, kiedy widziałem pana Kazimierza zdenerwowanego, to było w… telewizji, podczas meczu na Wembley. Przez kontuzję na rewanż z Anglikami już nie poleciałem. Wtedy rzeczywiście widać było pełną gamę emocji na jego twarzy. Raz, za to bardzo dokładnie, bo mecz w Londynie zwłaszcza w pierwszej połowie wyjątkowo nam się nie układał. Anglicy jechali z nami tak mocno, że wydawało się, iż tylko kwestią czasu jest, kiedy posypią bramki. Grad bramek. To jednak późniejsza historia i też z happy endem…. W Augsburgu, tuż po wtargnięciu terrorystów do wioski olimpijskiej, piłkarze z ZSRR musieli się zmagać z takim samym problemem i stresem jak my. A może nawet większym, bo to oni, jako aktualny wicemistrz Europy, byli faworytem. Podobnie jak później Węgrzy w finale, wtedy czwarty zespół Starego Kontynentu. Pamiętam zresztą do dziś, że kiedy wyjeżdżałem na igrzyska, to mój klubowy trener, a poprzedni selekcjoner reprezentacji – Koncewicz – zawyrokował: – Jeśli traficie na Węgry, będzie kiepsko! Madziarzy uczyli nas grać w piłkę, i w tamtym czasie byli znacznie wyżej notowani od reprezentacji Polski. Pewnie także z tego powodu Faja nie bardzo w nas wierzył przed wielkim finałem.

 

 

Odprawa przed decydującym o złotym medalu była szczególna, odświętna?

 

A skąd, normalna. Naprawdę taka, jak zawsze. Kalendarz tak się ułożył, że przed finałem – w spotkaniu kończącym drugą fazę grupową z najsłabszym w tej stawce Marokiem – trener mógł poćwiczyć nowe warianty, a jednocześnie oszczędzić nieco piłkarzy, których szykował na ostatnie spotkanie w turnieju. Dlatego podzieliśmy się z Zygą Szołtysikiem po równo przebywaniem na boisku; na zmianę zagrali też pozostali podstawowi pomocnicy, Deyna i drugi Zyga – Maszczyk. Po to, abyśmy nie tracąc rytmu nie stracili również sił przed wielkim finałem, w którym pan Kazimierz postawił na nasz kwartet od pierwszej minuty. Swoje zadanie specjalne w wielkim finale oczywiście dostałem, u Węgrów grał Lajos Szucs, taki ichniejszy odpowiednik Kazia Deyny, którego miałem odciąć od podań. A w miarę możliwości po odbiorze – włączać się do ataku. Tyle że podstawą moich działań miał być powrót i przerywanie akcji przeciwników.

 

 

Co znaczyło u Górskiego: zaopiekować się rywalem?

 

Nie pozwolić rozgrywać, ale z poszanowaniem przepisów. Mistrzem prowokacji był Leszek Ćmikiewicz, ja też nie bałem się takich metod, ale selekcjoner akurat ode mnie wymagał czytania gry, przewidywania i wyprzedzania przeciwnika, którego dostawałem pod opiekę. Zresztą Leszek, kiedy wyprowadzał rywali z równowagi, też raczej reagował na boiskowe zdarzenia, a nie sam je kreował. Przyjmował po prostu styl Wyspiarzy, a był w tym naprawdę dobry. Co do mnie, wielokrotnie opiekowałem się Kaziem Deyną w lidze, i nawet nie śmiałem go ścinać. Starałem się, w miarę możliwości, odcinać go od gry bezdotykowo. A i to tylko na naszej połowie; na swojej mógł robić, co chciał… cdn.

 

 

Rozmawiał Adam GODLEWSKI