J.Jesionek(2): Celebryci przy mikrofonie

Transmitowany przez radio kultowy program satyryczny, można było obejrzeć także na żywo, w Domach Centrum. Problem ze zdobyciem wejściówek był zawsze ogromny, ponieważ miejsc na widowni było maksymalnie 150. I były wyprzedane z dużym, czasem półrocznym, wyprzedzeniem, choć te najtańsze kosztowały po 30 złotych. A zatem były drogie, i to nawet bardzo – wspomina w 2. części obszernego wywiadu Janusz Jesionek, kierownik Orłów Górskiego. – Kiedy zadzwoniłem do „Stołecznej Estrady” usłyszałem, że chyba spadłem z konia, skoro na najbliższą sobotę chcę 30 biletów. Bo pierwsze wolne w takiej liczbie były za kwartał. Kiedy jednak powiedziałem, że to kadra Górskiego, zaczęła się zupełnie inna śpiewka. Dostaliśmy miejsca w pierwszych rzędach, drużyna zasiadła w dresach. I cały program został podkręcony pod trenera Górskiego i piłkarzy. W tamtych czasach – a było to już po igrzyskach w Monachium – to oni byli bowiem największymi celebrytami w Polsce.

 

 

Janusz Jesionek (z prawej), prezes Fundacji Kazimierza Górskiego podczas roboczego spotkania dotyczącego obchodów 100-lecia urodzin legendarnego trenera z prezydentem Płocka, Andrzejem Nowakowskim. Michał Listkiewicz jest wiceprezesem Fundacji K. Górskiego…

 

 

 

W PZPN nie brakowało w tamtym czasie, na początku lat 70-tych poprzedniego stulecia mundurowych. Jak ich obecność znosił trener Górski? Po pracy w wojskowej Legii i milicyjnej Gwardii był to dla selekcjonera chleb powszedni?

 

 

W zarządzie zasiadali przedstawiciele elit obu służb mundurowych PRL. Generał Marian Ryba z wojska był prezesem związku, zanim nie został nim nominat partii, też zresztą bardzo wpływowy, Wiesław Ociepka, w ówczesnej hierarchii partyjno-państwowej plasujący się nad ministrem spraw wewnętrznych. Ministerstwo Spraw Wewnętrznych też zresztą miało wysoko postawionych przedstawicieli we władzach PZPN. A na tym nie koniec, bo na przykład prezes PKO BP był szefem komisji rewizyjnej; dopiero z biegiem lat ja zostałem jego zastępcą. To była wtedy elita społeczeństwa. Na zarządy, w których uczestniczyłem bez prawa głosu, przed zgrupowaniami zapraszany był także Kazimierz Górski. I regularnie pytany, czego ewentualnie brakuje do optymalnych przygotowań kadry do najbliższych meczów. Jak były problemy – selekcjoner mówił bez ogródek. Nie gryzł się w język. Nie lubił pisać, dyktował mi najczęściej to, co było wymagane w formie pisemnej. Kiedy jednak trzeba było o coś się upomnieć, to po prostu się upominał.

 

 

Często korzystał z tej prerogatywy?

 

Rzadko, może nawet bardzo rzadko, ponieważ generalnie niczego nam nie brakowało. Od kwestii sprzętowych, przez wizowe, i dogodne połączenia samolotowe. W PZPN pracowali zawodowcy, którzy umieli o wszystko właściwie zadbać. Tylko nie mieli pieniędzy, bo związek w ogóle nie posiadał – wtedy, gdy trafiłem do PZPN – funduszy. Środkami pieniężnymi dysponowało Przedsiębiorstwo Imprez Sportowych, które obsługiwało związki wszystkich dyscyplin. Z mocy ustawy. Może jednak również właśnie dlatego, nigdy nie było żadnych organizacyjnych poślizgów.

 

 

Trzeba było przedstawiać konkretny harmonogram zgrupowania na zarządach PZPN?

 

Oczywiście. Zwykle przed zgrupowaniem siadałem więc do maszyny do pisania i wstukiwałem plan selekcjonera, który Górski miał zawsze w głowie. Nie była to zresztą wielka sprawa, bo kalendarz – przynajmniej ten zakładany – był niemal identyczny przed każdym spotkaniem z piłkarzami. W poniedziałek do 12 przyjazd i zameldowanie w hotelu, zakwaterowanie, potem obiad. I odprawa. Po odprawie trening. Po kolacji – spacer, rozmowa taktyczna, albo wspomniany już przeze mnie program pozasportowy, w zależności od dnia tygodnia. Przedstawialiśmy to raczej do wglądu zarządu niż do akceptacji. Ale przedstawialiśmy. Oczywiście potem pan Kazimierz prawie zawsze zmieniał ten plan, w zależności od potrzeb i zaistniałych sytuacji.

 

 

Trener Górski był zaangażowany w organizowanie wyjazdów zagranicznych?

 

O tyle, że z wyprzedzeniem – i to dość znacznym – musiał mnie poinformować, kto będzie powołany do kadry na konkretne spotkanie. Mimo że korzystaliśmy ze skróconej ścieżki, to trochę jednak trwało załatwienie wiz, które – poza krajami socjalistycznymi, były potrzebne praktycznie wszędzie. Pani Irena z Wydziału Zagranicznego tym się zajmowała. Ankiety wypełnialiśmy we dwoje, ona dostarczała paszporty do Centralnego Ośrodka Sportu, a ja odbierałem je stamtąd już zawizowane. Choć zdarzało się, że osobiście chodziliśmy do ambasad. Ona częściej, bo ja zawsze musiałem jeszcze pobrać sprzęt z magazynów w Ołtarzewie. Co także zabierało trochę czasu. Generalnie jednak pan Kazimierz nie miał problemów z delegowaniem obowiązków na współpracowników. Sprawnie zarządzał nie tylko drużyną, ale i sztabem.

 

Miał szczególne zachcianki?

 

Mawiał: „Panie kolego, trzeba coś wymyśleć. Koniecznie! I generalnie zdawał się na mój zmysł kulturalno-oświatowy, jak to się wówczas mawiało. Potrafił jednak także zaskoczyć kreatywnością. I wtedy miałem znacznie bardziej pod górkę. „Panie kolego, mnie się wydaji, że teraz – znaczy pojutrze – to najlepszy byłby dla wszystkich „Podwieczorek przy mikrofonie”. A był to transmitowany przez radio kultowy program satyryczny, który na żywo można było obejrzeć w Domach Centrum. Problem ze zdobyciem wejściówek był zawsze ogromny, ponieważ miejsc na widowni było maksymalnie 150. I były wyprzedane z dużym, czasem półrocznym, wyprzedzeniem, choć te najtańsze kosztowały po 30 złotych. A zatem były drogie, i to nawet bardzo. Kiedy zadzwoniłem do „Stołecznej Estrady” usłyszałem, że chyba spadłem z konia, skoro na najbliższą sobotę chcę 30 biletów. Bo pierwsze wolne w takiej liczbie były za kwartał. Kiedy jednak powiedziałem, że to kadra Górskiego, zaczęła się zupełnie inna śpiewka. Dostaliśmy miejsca w pierwszych rzędach, drużyna zasiadła w dresach. I cały program został podkręcony pod trenera Górskiego i piłkarzy. W tamtych czasach – a było to już po igrzyskach w Monachium – to oni byli bowiem największymi celebrytami w Polsce.

 

 

Zawsze była jakaś kulturalna, czyli pozasportowa rozgrywka na zgrupowaniach u Górskiego?

 

Do kina chodziliśmy rzadko, w operetce – którą trener lubił – zdaje się, że nie byliśmy, natomiast z estrady korzystaliśmy chętnie i często. Może nie na każdym zgrupowaniu, ale mniej było takich, na których nic się nie wydarzyło, niż tych, podczas których piłkarze partycypowali w odbiorze szeroko pojętej masowej kultury. Bywało wesoło, a nawet ludycznie, choćby w Zakopanem, gdy selekcjoner zażyczył sobie wizyty na zgrupowaniu kapeli cygańskiej, która dała swój recital. W zasadzie tylko na Śląsku, gdy zbieraliśmy się w Kamieniu, nic się nie działo pozasportowego. Stamtąd wszędzie było bowiem za daleko.

 

 

Selekcjoner mógł sobie wybierać linie i konkretne rejsy, którymi chciał podróżować z zespołem?

 

Pan Kazimierz w ogóle nie wtrącał się w takie sprawy. Interesował się wyłącznie, kiedy konkretnie są dostępne rejsy, bo to myśmy musieli się dostosowywać do rozkładu lotów, a nie na odwrót, ponieważ czarterów wówczas nie było. Największy problem w Rembertowie mieliśmy ze szlabanami, gdyż na okrągło kursowały pociągi do i z Moskwy, z Mińska, albo z lub do Wesołej. Chcąc zdążyć na odlot o 17, wyjeżdżaliśmy więc już o 15.30. Przy niekorzystnym zbiegu okoliczności, przed rogatkami można było stać i ze 40 minut. Panu Kaziowi bardzo się to nie podobało, chciał żebym miał wpływ na szlabany, ponieważ nie lubił tracić czasu, ale na to byłem za krótki. Niechętnie, ale jednak zaakceptował więc konieczność wcześniejszych wyjazdów z ośrodka Kadry Rembertów na Okęcie. Musiał mieć zawsze konkretne informacje dotyczące pory odlotów – i generalnie podróży. Lubił bowiem w sposób szczegółowy układać plan dnia.

 

 

Domagał się także sprzętu dla piłkarzy na poziomie rywali ze światowego topu?

 

Sprzęt w początku kadencji trenera Górskiego był jaki był. Na deszczu farba puszczała, i nasze obowiązkowe orzełki na koszulkach – jak śmiali się zawodnicy – miały problemy żołądkowe. Spodenki w trudnych warunkach pogodowych także okazywały się jednorazowe. Był to sprzęt krajowy, i nie sposób było się wówczas domagać innego. W 1972 roku, gdy PZPN podpisał bardzo korzystną umowę z adidasem, sytuacja zmieniła się jednak diametralnie. Już nie musieliśmy grać w bawełnie nie pierwszego sortu. W eliminacjach i finałach MŚ występowaliśmy już w najwyższej światowej jakości sprzęcie. Przestaliśmy ustępować innym pod tym względem, czego najlepszym dowodem był fakt, że Janek Tomaszewski przestał na co drugim zgrupowaniu zamawiać rękawiczki. Bo już mu się tak nie psuły; również miał od adidasa. Od siermiężnego stanu, który zastaliśmy w związku na początku kadencji trenera Górskiego, Orły także pod względem sprzętowym przeskoczyły od razu na najwyższe światowe poziomy. Bez faz pośrednich.

 

 

Który mecz – z pańskiej, czyli kierownika ekipy, perspektywy – był najbardziej istotny w kadencji trenera Górskiego?

 

Ważnych meczów było wiele, ale bodaj najbardziej przełomowy, okazał się – i tu pewnie wielu kibiców zaskoczę – ten z NRF, przegrany na stadionie X-lecia 1:3. Po zgrupowanie w Rembertowie, pojechaliśmy na ten mecz, oczywiście w trakcie przygotowań selekcjoner zażyczył sobie treningu na boisku bocznym przy głównej płycie – i wówczas coś w zespole się zadziało. Choć niekoniecznie pozytywnego. Z szatni mieszczącej się w dzisiejszym budynku COS na murawę było ze 200 metrów. I to co najmniej. Zawodnicy musieli chodzić w tunelu po klinkierze w korkach i ślizgali się. Musieli więc stąpać bardzo ostrożnie. To jednak nie przeszkadzało w ostrej wymianie zdań. A wówczas była wyjątkowo nieprzyjemna.

 

 

I przez kilkadziesiąt godzin, które pozostawały do meczu nie udało się selekcjonerowi wyciszyć nastrojów?

 

Nie. Może jeszcze tylko przypomnę, że w tamtych czasach nie było sztywnego protokołu FIFA czy UEFA, sędziom trzeba było po prostu podać składy przed meczem. Do arsenału taktycznych zagrań należało więc i to, kto jako drugi, czyli ostatni, poda personalia. W każdym razie pan Kazimierz zawsze zwlekał, i wymagał, abym z wyprzedzeniem wywiedział się, w jakim ustawieniu wystąpią rywale. Żeby jeszcze ewentualnie dokonać korekt w naszych szeregach. I w tym aspekcie ograł Niemców, którzy zachowali się elegancko podając mi swoje zestawienie na tacy. Nie zdjęło to jednak presji z zawodników; choć do przerwy było 1:1, czuć było napięcie w naszej drużynie. Na boisku, a jeszcze bardziej po zejściu z murawy. Znów zaiskrzyło, coś ewidentnie wydarzyło się w trakcie gry. Z boku wyglądało to tak, jak gdyby trwała dogrywka w meczu Legia kontra Górnik. W szatni zawodnicy jeszcze nie zdążyli poluzować sznurowadeł, kiedy Górski zakomunikował: „Panowie koledzy jest napięta atmosfera w drużynie. Ja wychodzę na 10 minut, pan kierownik zamyka drzwi. I nikt nie ma prawa tu wstępować, zapomnijcie, że jestem. Róbcie co chcecie.” Kazał mi zabarykadować wejście, więc zgodnie z poleceniem stanąłem za drzwiami.

 

 

Słyszał pan jednak zapewne odgłosy z szatni…

 

… naturalnie! Wewnątrz było naprawdę głośno. Być może także dlatego, że politycznie ten mecz był ważniejszy niż sportowo. Prasa, ale też kibice, podchodzili do rywalizacji z NRF niemal jak do rewanżu za II wojnę światową. I ta atmosfera mogła udzielić się piłkarzom… Po 10 minutach trener wrócił i zapytał: „Czy Panowie się już porozumieli. To proszę szybko napić się kawy.” W filiżankach, eleganckich, była już przygotowana. Dobra. Mimo wszystko Polska tamtych czasów nie była czwartym światem…. I choć mecz ostatecznie przegraliśmy, to chyba wówczas doszło do przewartościowania – zarówno w zespole, jak i w hierarchii selekcjonera. A także – w sferze organizacyjnej. cdn.

 

 

Rozmawiał Adam Godlewski