Katastrofa w Holandii. Początek końca

Rewanż z Holandią miał być wielkim świętem polskiego futbolu. Po zwycięstwie 4:1 miesiąc wcześniej w Chorzowie, po najlepszym w historii meczu reprezentacji Polski, piłkarski świat oniemiał. A nasi zawodnicy – niestety – doznali amoku. Futbolowe władze też, i na rewanż do Amsterdamu zaprosiły żony i narzeczone piłkarzy. Aby obronić zaliczkę ze Stadionu Śląskiego i po raz pierwszy awansować do finałów Euro, wystarczyło przegrać 0:2. I z takim nastawieniem biało-czerwoni polecieli do Kraju Tulipanów. Zemściło się bardzo szybko…

 

Kazimierz Górski zbudował świetny zespół, ale przed rewanżem z Holendrami – po wygranej 4:1 w Chorzowie – trener był jedynym człowiekiem w ekipie i wokół niej, który nie odleciał, tylko nadal twardo stąpał po ziemi. Efekt był taki, że biało-czerwoni roztrwonili w Amsterdamie zaliczkę, która wydawała się nie do roztrwonienia… Fot. Dariusz Górski/FOTONOVA

 

Partnerki piłkarzy dzień przed meczem obejrzały w kinie pierwszą część erotyka „Emmanuelle”. Zawodnicy – odbyli trening na pełnym wody bocznym boisku. Natomiast szefowie ekipy i liczni towarzyszący menedżerowie mieli już liczyć zyski ze startu w Euro’76. Podobno generalnie było bardzo wesoło. Za wesoło; nikt nie przewidział nadchodzącej katastrofy. A ta wydarzyła się w środę, 15 października 1975 roku. To był początek końca wielkiej ekipy Orłów Górskiego, choć wówczas szok był tak wielki, że nikt nie dostrzegł, że zaczął się kryzys. A w zasadzie – zaczął już zapadać zmierzch.

 

A było to tak:

„Wiedzieliśmy, że najgorzej będzie przetrwać pierwsze 20-25 minut. Udało się niecały kwadrans. To, co zrobiliśmy z Wimem Suurbierem, to był kryminał. Jezu, ileż on miał miejsca! Kiedy pruł po prawej stronie, nikogo przy nim nie było. Żadna ręka go nie powstrzymała, żadna noga nie zablokowała podania. Facet przymierzył i rzucił piłkę wprost na głowę Neeskensa, który wyrósł w polu karnym jak spod ziemi i strzelił szczupakiem pięknego gola” – wspominał w książce „Diabeł nie anioł” Andrzej Szarmach. – „Straciliśmy bramkę, ale próbowaliśmy się odgryźć. Sam jeszcze przed przerwą miałem dwie niezłe okazje. Ale przy pierwszej nieczysto trafiłem w piłkę, po podaniu Heńka Kasperczaka. Przy drugiej – strzeliłem mocno, płasko po ziemi, ale minimalnie obok lewego słupka Pieta Schrijversa. Nie wiem, czy nasze nieskuteczne ataki jeszcze bardziej rozjuszyły Holendrów, ale faktem jest, że w drugiej połowie przycisnęli jeszcze mocniej. Dwie minuty później po wznowieniu mieli rzut wolny mniej więcej na wysokości szesnastego metra, tuż przy linii autowej. Dośrodkowywał chyba Neeskens. To była wysoka piłka, czasu na reakcję dość dużo. Któryś z chłopaków skoczył, ale piłka prześliznęła mu się po włosach i spadła wprost na głowę Ruuda Geelsa. Zatrzęsła się ziemia. Ryk z trybun był ogłuszający. Chcieliśmy 0:2? To mamy! Ale dla Holendrów to wcale nie był koniec. Oni musieli nam pokazać, kto tu rządzi. Gdyby nie Janek Tomaszewski, pewnie skończyłoby się pogromem, a tak jeszcze tylko jedną bramkę dorzucił Frans Thijssen. Przy 0:3 zgasła nadzieja.”

 

 

15.10.1975, Amsterdam, eliminacje Euro’76

Holandia – POLSKA 3:0 (1:0)

Bramki: Neeskens 14, Geels 48, Thijssen 59.

POLSKA: Tomaszewski – Szymanowski, Bulzacki, Żmuda, Wawrowski – Kasperczak, Deyna, Maszczyk (63. Bula) – Lato, Szarmach, Gadocha. Trener: Górski

 

 

„Dzisiaj mogę przyznać, że nie byliśmy w stanie odrobić tej straty. Oni grali na takim luzie, lekko, swobodnie i skutecznie, i byli tak nieprawdopodobnie nastawieni na zwycięstwo… Jak my w Chorzowie. Mecz się odwrócił. Myśmy z nimi tak jechali u siebie, że nie wiedzieli, gdzie są i co się dzieje. W Amsterdamie zamieniliśmy się rolami. Kiedy trafili drugi raz – coś w nas pękło. Wyłączyła się głowa, nogi nie niosły. Nie mieliśmy ich czym postraszyć. Złamali nas, byliśmy bezradni. I chyba to nas bolało najbardziej. Graliśmy w obu meczach, w Chorzowie i Amsterdamie niemal w tym samym składzie. Jedno i drugie spotkanie dzielił zaledwie miesiąc. Niby ci sami ludzie, ale zupełnie inna drużyna…” – taki po latach wniosek postawił Szarmach we wspomnieniach spisanych przez Jacka Kurowskiego.

 

Po prawdzie zresztą, z dawnego team spirit pozostały jedynie wspomnienia. Zespół był podzielony, pojawił się gradacja na ważnych i ważniejszych. – W drodze powrotnej z Amsterdamu okazało się, że pan Kazimierz zadecydował – do dziś nie wiem z jakiego powodu – że nie my, tylko autokar odwiezie żony do hotelu. Mimo że przez cały pobyt w Holandii nie mieliśmy z nimi kontaktu, żeby nas nie rozpraszały. Natomiast my udaliśmy się do Rembertowa, na dalszą część zgrupowania. Z wyjątkiem Kazika Deyny, który pojechał ze swoją Mariolą do mieszkania w Warszawie. I to pomimo faktu, że Górski mu nie pozwolił. Pan Kazimierz zamknął się w swoim pokoju, a my specjalnie graliśmy w karty na korytarzu do pierwszej w nocy, żeby przypilnować, czy Kaka wróci na zgrupowanie. Gdyby wrócił, nie byłoby sprawy. A on wchodząc dopiero rano na śniadanie bezczelnie z nas zakpił witając się: „Cześć pracy”. Razem z Andrzejem Szarmachem byliśmy już spakowani i gotowi do wyjazdu z Rembertowa – wspominał w wywiadzie dla strony naszej Fundacji stare dzieje Jan Tomaszewski.  

 

Słynny Tomek opisał też jak z tej opresji, nie bacząc na okoliczności wybrnął trener Kazimierz Górski:

 

– Podobna sytuacja miała miejsce w Holandii przed meczem z Polską. Trenerem Tulipanów był wtedy George Knobel, który potem trenował mnie w Beerschocie, i pozwolił – co szeroko opisała miejscowa prasa – w bazie przygotowawczej pić koniak Johanowi Cruyffowi. Jan van Beveren i Willy van der Kuijlen, bramkarz i środkowy napastnik Eindhoven, też chcieli wziąć po lamce i sączyć jak boski Johan. Knobel im jednak nie udzielił zgody. Orzekł po prostu, że Cruyff to Cruyff. I jemu wolno więcej. Selekcjoner Holendrów powiedział, że jak graczom PSV się nie podoba to mogą wyjechać. Więc – biorąc pod uwagę ówczesne napięcia na linii Ajax – Eindhoven obaj spakowali się i błyskawicznie wyjechali. Bez konsekwencji ze strony szkoleniowca, czy federacji. Z Szarmachem doszliśmy do wniosku, że w reprezentacji Polski nie możemy się zgodzić na podobnie nierówne traktowanie. A przede wszystkim – na kpiny ze strony Kazika. Byliśmy naprawdę wkurzeni i czekaliśmy na moment, kiedy zostanie ogłoszona kara dla Deyny. 20 minut przed treningiem wezwał nas Strejlau. Tyle że do pokoju pana Kazimierza. Gdy Górski zapytał o co chodzi, powiedziałem, że Deyna podważył jego decyzję, a nas zlekceważył. Kiedy trener to usłyszał, natychmiast opieprzył nas jak minister stróża. „Ja tu będę decydował o porządku na zgrupowaniu! Biorę to na siebie. A jeśli komuś się nie podoba, to (i tu już włączył się nam tryb Knobla)… się będzie nie podobało. Za 15 minut widzimy się na treningu.” Niby więc wziął winę na siebie, ale nas zrugał i jeszcze w biegu musieliśmy lecieć po sprzęt… cdn.

 

GAdam