W przerwie meczu z Danią na igrzyskach w Monachium każdy każdemu wykrzykiwał, co zrobił źle i jak powinien zachować się lepiej. Na dobór parlamentarnych słówek zwyczajnie nie było czasu, więc klimat był daleki od wersalu. Pan Kazimierz słysząc tę naszą awanturę poszedł… pod prysznice. I spokojnie przysłuchiwał się z boku – wspomina w 2. części ekskluzywnego wywiadu Włodzimierz Lubański. – A gdy już przeczekał największą nawałnicę, i moment najwyższego napięcia, wszedł do nas na ostatnie trzy minuty przerwy. I powiedział po prostu: „Panowie, jak słyszę, już wszystko sobie powiedzieli. I bardzo dobrze. A teraz trzeba wyjść na boisko i wygrać ten mecz.” Bezbłędnie wyczuł kulminacyjny moment, a trzeba było mieć naprawdę nieprawdopodobną intuicję, żeby tak idealnie trafić. I pan Kazimierz to miał.

Mam rozumieć, że z zakrętu, na którym miał znaleźć się trener Górski po porażce 1:3 z NRF w Warszawie w eliminacjach mistrzostw Europy wy – zawodnicy w ogóle nie dostrzegliście?
Nawet przez moment nie odniosłem wtedy wrażenia, że posada trenera mogła być zagrożona – mówi 73-letni Lubański. – Przeciwnie, z mojej perspektywy ten zespół był budowany harmonijnie, i rósł w miarę upływu czasu. A to był bardzo ważny etap w jego powstawaniu.
Kolejny zakręt wzięliście już we wspomnianym wyścigu o igrzyska, w Starej Zagorze. W Bułgarii przytrafiła się nie tylko porażka, ale i pańska czerwona kartka.
Moja czerwona kartka była totalnie naciągnięta, nie zasłużyłem na to upomnienie. Trudno o inną interpretację niż taka, że sędzia Victor Padureanu z premedytacją chciał osłabić nasz zespół, przecież jako kapitan miałem prawo z nim dyskutować. A zapytałem jedynie, dlaczego podyktował jedenastkę, skoro faul popełniliśmy wyraźnie przed linią pola karnego. Dyskusji z Rumunem jednak nie było żadnej. Jako ciekawostkę mogę natomiast przytoczyć fakt, że po czerwonej kartce usiadłem na ławce rezerwowych; nie przy samym Kazimierzu Górskim, ale naprawdę niedaleko od selekcjonera.
Bardzo dużo było negatywnych emocji w naszym obozie do końca spotkania?
Na ławce nie, jak zwykle obowiązywał spokój, który charakteryzował naszego trenera w praktycznie każdej sytuacji. Za to po spotkaniu, nikt nie ukrywał, że mamy poczucie, iż zostaliśmy skrzywdzeni przez sędziego. I na tradycyjnym pomeczowym bankiecie z zespołem bułgarskim i arbitrami daliśmy Rumunom do zrozumienia, że jesteśmy bardzo nieszczęśliwi. Z tego powodu, że sędzia główny nie potraktował nas sprawiedliwie, w zgodzie z przepisami.
Wyjeżdżając na igrzyska mieliście świadomość skali trudności, jaka czeka was w turnieju w Monachium?
Nie, poziom przeciwników rozpoznawaliśmy w walce, ale my z góry zakładaliśmy, że na olimpiadę jedziemy po medal. I to nie z jakiegoś dowolnego kruszcu, tylko po złoty! Właśnie z takim przeświadczeniem wybraliśmy się do Niemiec, że będziemy walczyć o najwyższy laur. Nawet jeśli nikt w nas nie upatrywał faworyta, za to powszechnie typowano jako zespół, który może sprawić niespodziankę. Drużyna była zmobilizowana maksymalnie, i przygotowana właściwie do takiego wyzwania, jakim były igrzyska. OK., jeden lepiej, drugi gorzej, ale wszyscy chcieliśmy pokazać, że jesteśmy w stanie odegrać główną rolę w turnieju piłkarskim jako drużyna. W eliminacjach pokonaliśmy przecież wspomnianych Hiszpanów i Bułgarów, a więc naprawdę dwa silne zespoły. I to był pierwszy moment takiej świadomości, że możemy rywalizować z najlepszymi jak równy z równym. Okazało się to pomocne o tyle, że na igrzyska pojechaliśmy pełni wiary we własne możliwości.
Czyli nie mieliśmy obaw, że świat może was czymś zaskoczyć?
Dla każdego z nas było to doświadczenie nowe. I trzeba było się z nim skonfrontować, ale spokój pana Kazimierza i jego rozsądek udzielały się i nam. Zwłaszcza w decydujących momentach. Choćby wówczas, kiedy okazało się, że doszło do zamachu terrorystycznego, do wioski olimpijskiej i na wszystkie areny wkradła się panika i nawet organizatorzy nie potrafili zapanować nad chaosem. Zginęło kilkunastu sportowców z ekipy Izraela i długo nie wiadomo było, czy w ogóle rozpoczniemy, a potem dokończymy mecz z najsilniejszym przeciwnikiem jakim było ZSRR. Bo trzeba pamiętać, że to nie była Rosja, tylko wielonarodowy twór jakim był Związek Radziecki. Z najlepszymi Ukraińcami, Gruzinami, i przedstawicielami innych nacji mieszkających w tym ogromnym państwie. Kilka razy schodziliśmy do szatni, żeby po jakimś czasie wznawiać rozgrzewkę; nerwówka była naprawdę olbrzymia. Kluczowy dla końcowego wyniku okazało się – i to nie tylko w moim odczuciu – podejście pana Kazimierza. Selekcjoner za każdym razie niczym mantrę, z charakterystyczną dla siebie flegmą, powtarzał zdanie: – Panowie, wychodzimy na boisko, przygotowujemy się jak zawsze, a potem robimy swoje.
Lubił, gdy odzywaliście się nad odprawach?
Nie przypominam sobie tego. Przed meczami miał w zwyczaju pogadać z zawodnikami, ale chyba jednak nie podczas odpraw. Był kontakt z trenerem, i to bardzo bliski – zarówno przed meczem jak i po rozegranym spotkaniu – ale kiedy przekazywał wskazówki całej drużynie, to wszyscy słuchali. Zwłaszcza że, jak już wspominałem, przekaz miał prosty, powtarzający się, ale zarazem taki, który do nas trafiał. Pan Kazimierz był też mistrzem w rozładowywaniu sytuacji trudnych, a nawet konfliktowych, które musiały się zdarzać w zespole złożonym z młodych facetów, którzy przebywali ze sobą nieustannie – jak miało to miejsce przed igrzyskami – od co najmniej 30 dni. Robił to w łagodny, niezwykle wyważony sposób.
Zdaje się, że w przerwie meczu z Danią mocno sobie w szatni naubliżaliście. A selekcjoner nawet nie zainterweniował…
Zacznę od tego, że wiadomo było, że tego meczu nie wolno przegrać. Tymczasem Alan Simonsen mocno nami pokręcił, rywale zupełnie nas zaskoczyli, i objęli prowadzenie 1:0. Mimo że Kazio Deyna doprowadził do wyrównania, po zejściu do szatni rzeczywiście zaczęliśmy się kłócić, i to ostro. Nawet bardzo. Każdy każdemu wykrzykiwał, co zrobił źle i jak powinien zachować się lepiej. A na dobór parlamentarnych słówek zwyczajnie nie było czasu, więc klimat był daleki od wersalu. Pan Kazimierz słysząc tę naszą awanturę poszedł… pod prysznice. I spokojnie przysłuchiwał się z boku. A gdy już przeczekał największą nawałnicę, i moment najwyższego napięcia, wszedł do nas na ostatnie trzy minuty przerwy. I powiedział po prostu: „Panowie, jak słyszę, już wszystko sobie powiedzieli. I bardzo dobrze. A teraz trzeba wyjść na boisko i wygrać ten mecz.” Nie dolewał oliwy do ognia, bo kto wie, w którą stronę potoczyłaby się dyskusja, i jak rozwinęły emocje. Nic z tych rzeczy. Bezbłędnie wyczuł kulminacyjny moment, i swoją flegmą ugasił pożar. A trzeba było mieć naprawdę nieprawdopodobną intuicję, żeby tak idealnie trafić. I pan Kazimierz to miał. Po przerwie niczym wygłodniałem lwy ruszyliśmy na Duńczyków, i graliśmy już zupełnie inaczej. Co prawda nie wygraliśmy, ale remis pozwalał nam zachować szanse na zajęcie pierwszego miejsca w drugiej grupowej fazie turnieju. Było to nieodzowne, żeby pozostać w walce o złoto.
Górski musiał znajdować balans między panem a Deyną, czyli dwiema największymi swymi gwiazdami?
Ależ my z Kaziem byliśmy zaprzyjaźnieni! Byliśmy dla siebie partnerami, Deyna szanował moje umiejętności, ja szanowałem jego. Zdarzało nam się przegadać poszczególne rozwiązania przed meczem, a potem na boisku mieliśmy bardzo dobrą współpracę. Bardzo lubiłem grać z Deyną, bo miał niesamowite wyczucie. Kaziu umiał w odpowiednim momencie otworzyć grę, dograć z milimetrową dokładnością, wykorzystać sytuację, kiedy jasko środkowy napastnik schodziłem w lewo bądź w prawo, potrafił zakończyć akcję strzałem. To był rozgrywający kompletny, który podawał w sposób absolutnie niekonwencjonalny, proporcjonalny do swojej wielkiej piłkarskiej klasy. W miejsce i w tempie odpowiednich dla kolegi, do którego adresował piłkę. Do mnie rzucał podanie dokładnie wtedy, kiedy wychodziłem na pozycję. Gra z nim była wielką przyjemnością. Zdarzało się nam nawet dzielić pokój na zgrupowaniach. Nie rozmawialiśmy wtedy ze sobą za wiele, ale za to bardzo konkretnie.
Oddał pan wykonanie karnego właśnie Deynie w decydującym momencie rywalizacji z ZSRR. Dlaczego?
Przed meczem to ja w pierwszej kolejności zostałem wyznaczony jako egzekutor jedenastki. Zostałem jednak boleśnie sfaulowany przez Murtaza Churciławę w polu karnym. Łydka bolała mnie tak bardzo, że momentalnie pomyślałem, iż nie będąc w pełni sił, nie powinienem wykonywać tego karnego. Bo mogę zmarnować szansę całej drużynie. Długo nie mogłem się podnieść, a Deyna podbiegł, żeby sprawdzić, co mi dolega. Zatem jeszcze leżąc zakomunikowałem mu swoją decyzję: Kaziu, ty uderzaj! Choć nie bez początkowego oporu, wziął piłkę i szybko zaakceptował mój, czyli kapitana, wybór. Rozumieliśmy się naprawdę bardzo dobrze, więc szybko ogarnął, że w tym momencie ja po prostu mogę nie dać rady. Uderzył silnie i pewnie, tuż przy słupku bramki Jewhena Rudakowa, i doprowadził do wyrównania. Mnie w tamtym momencie naprawdę mogło zabraknąć takiej pewności siebie, więc spontaniczna reakcja o przekazaniu karnego Deynie była najlepszą z możliwych. Nie musiałem tego konsultować z trenerem; pan Kazimierz miał do mnie tak duże zaufanie, że praktycznie w każdym momencie dawał mi możliwość podejmowania decyzji. Wystarczyło więc, że przekazałem pałeczkę Kaziowi.
Tym samym pracował pan na tytuł króla strzelców dla Deyny.
Myśmy wszyscy pracowali dla wspólnej sprawie. Chcieliśmy wygrać igrzyska i decyzja, którą podjąłem, była optymalna dla zespołu. Koniec i kropka. Zresztą kiedy wygraliśmy z Węgrami wielki finał, i zeszliśmy do szatni, to wszyscy mieliśmy łzy w oczach. Wtedy zapytałem kolegów: – Panowie, czy wy sobie w ogóle zdajecie sprawę, czego dokonaliśmy?! Wygraliśmy igrzyska olimpijskie, wielki turniej. To wcale nie jest mały sukces, to jest naprawdę wielkie coś! Czasy były inne niż dziś, prestiż turnieju olimpijskiego także inny, wyższy. Wywalczyliśmy tytuł mistrza w turnieju o zasięgu światowym, a rodacy naprawdę docenili nasz wynik z Monachium. Duma Polaków na całym świecie z tego złota była ogromna, o czym mieliśmy okazję przekonać się w kolejnych miesiącach wielokrotnie.
Zanim jednak doszło do meczu o złoto, był incydent z Jarosikiem w meczu – jak sam pan twierdzi najtrudniejszym na igrzyskach – z ZSRR. Trener Górski zagotował się po odmowie wejścia na boisko, którą usłyszał od napastnika Zagłębia Sosnowiec?
Myśmy o całym zajściu dowidzieli się dopiero po meczu; w trakcie gry nawet do nas nie dotarło, że Andrzej odmówił wykonania polecenia wydanego przez trenera Górskiego. Zresztą trudno, żeby do nas dotarło, skoro pan Kazimierz zareagował po swojemu. Nie zwyzywał krnąbrnego zawodnika, nawet później nie wyciągał jakichś wielkich konsekwencji wobec niego podczas pobytu w Monachium. Tylko po cichutku, spokojnie podjął błyskawiczną decyzję, że w takim razie na boisko wejdzie Szołtys (Zygfryd Szołtysik – przyp. red.). My znaliśmy się z Zygą od lat, graliśmy w klubowej piłce tak, jak ja z Deyną w reprezentacji – na pamięć. Zatem z mojej perspektywy nic lepszego nie mogło się przytrafić w końcówce meczu z ZSRR. Ostatnia bramka na 2:1, strzelona przez Szołtysa była wypracowana z wielkim wyczuciem; po akcji, którą w zasadzie można było przeprowadzić tylko w ciemno. Zadziałaliśmy automatycznie, niczym zaprogramowani, zostawiłem mu piłkę w punkt, a on zrobił z tego najlepszy użytek z możliwych. Strzelił błyskawicznie, poza zasięgiem Rudakowa. cdn.
Rozmawiał ADAM GODLEWSKI