W. Lubański(1): Trener zrobił atmosferę

75 meczów rozegranych w kadrze uznanych za oficjalne i 48 goli. To bilans na tyle imponujący, że pozazdrościć mogą wszyscy – może poza Robertem Lewandowskim – reprezentanci Polski. Oczywiście Włodzimierzowi Lubańskiemu, bo to statystyki tego byłego kapitana drużyny narodowej, mistrza olimpijskiego z Monachium w 1972 roku. A warto dodać, że w piłce klubowej uznawany za najbardziej utalentowanego w historii naszego futbolu napastnik wykręcił jeszcze lepsze liczby! W sumie w barwach Górnika Zabrze zdobył 228 goli (we wszystkich rozgrywkach). 7 razy był mistrzem Polski, 6 razy sięgnął po Puchar Polski, 4 razy zostawał królem strzelców ekstraklasy (w sumie 155 ligowych goli), 2 razy był królem strzelców Pucharu Zdobywców Pucharów, w 1970 roku wystąpił z KSG w wielkim finale tych rozgrywek. Wspaniały piłkarz, świetny facet, znakomity rozmówca. Jak wspomina polskiego Trenera Wszech Czasów, u którego miał szczególną pozycję? Dziś pierwsza część wywiadu ze znakomitym atakującym.

 

 

 

 

 

 

Z czym przede wszystkim kojarzy się panu nazwisko Kazimierza Górskiego?

 

Z najwspanialszym okresem w mojej sportowej karierze. Przez tych kilka najlepszym lat byłem kapitanem reprezentacji Polski prowadzonej przez trenera Górskiego, i bez cienia przesady mogę ocenić, że dane mi było bronić wówczas barw narodowych razem ze złotą generacją zawodników w naszym futbolu – mówi 73-letni Lubański. – W każdej formacji mieliśmy bardzo dobrych piłkarzy, bez wątpienia europejskiego formatu. A i jako zespół z pewnością zaliczaliśmy się do ścisłej światowej czołówki. Tyle tylko, że gdyby nie pan Kazimierz, nie byłoby ani takiej atmosfery, ani zrozumienia, ani jedności, które wypracował nasz selekcjoner. To był wspaniały, naprawdę wyjątkowy człowiek.

 

 

Długo musieliście czekać, żeby tę wyjątkowość trenera dostrzec?

 

Już pierwszy mecz, wyjazdowy ze Szwajcarami, nie pozostawił wątpliwości, z jaką osobowością mamy do czynienia. Do dziś pamiętam odprawę, także uwagi wygłaszane w przerwie przez spokojnego, wyważonego i bardzo cierpliwego człowieka. Niezwykle ważna dla zespołu i jego wyników była  właśnie mądrość pana Kazimierza. I jego chłodny dystans do tego, co działo się na boisku. Kilka lat pracowałem z trenerem Górskim i nigdy nie zdarzyło się, żeby jakoś niezdrowo rozemocjonowany wpadł do szatni, czy zaczął krzyczeć. Wszystko miał konstruktywnie przemyślane. Od pierwszego dnia, poprzez finał olimpijski w Monachium, do mojego ostatniego meczu w jego drużynie, z Anglią w Chorzowie. Przypominam sobie, że w przerwie spotkania, którego stawką był złoty medal igrzysk w 1972 roku, bardzo spokojnie przeanalizował to, co stało się w pierwszej części i na odchodne powiedział nam po prostu: – Panowie, mamy jeszcze drugą połowę, żeby to odwrócić i wygrać. Nigdy niepotrzebnie nie komplikował przekazu, zawsze starał się trafiać do drużyny najprostszymi środkami. I trafiał, przecież wtedy przed drugą połową rywalizacji z Węgrami skutecznie nas zmotywował.

 

 

Od początku czuł się pan najważniejszym elementem układanki Górskiego?

 

Ależ ja nigdy tak się nie czułem! Owszem, łączyły mnie z panem Kazimierzem inne relacje niż zwykle bywają na linii trener – zawodnik,  znacznie bliższe, bo rozumieliśmy się niemal bez słów, ale w ogóle nie postrzegałem się w takich kategoriach. Byłem kapitanem znakomitego zespołu i już z tego powodu czułem się autentycznie wyróżniony. Naszą główną siłą był kolektyw, bo trener Górski po mistrzowsku potrafił ułożyć zespół. Bazował na wynikach wielkiego Górnika Zabrze i bardzo silnej Legii w europejskich pucharach, ale w kadrze potrafił zatrzeć klubowe podziały. Sprawił, że nie patrzyliśmy, skąd ktoś przyjeżdża na zgrupowanie, tylko myśleliśmy o wspólnym celu. Dzięki temu tworzyliśmy drużynę z prawdziwego zdarzenia.

 

 

Spotkałem się jednak z opiniami, choćby wygłoszonymi przez doktora Janusza Garlickiego, że zespół w tamtym okresie – czyli przed igrzyskami, podczas turnieju w Monachium i w pierwszej fazie eliminacji mistrzostw świata, był układany pod Lubańskiego.

 

Pode mnie? Nie sądzę, i ja tego absolutnie tak nie odbierałem. Spójrzmy na moich partnerów z boiska – Kaziu Deyna, czy Robert Gadocha, a w późniejszej fazie Grzegorz Lato, to byli topowi zawodnicy w skali świata. A pozostali nie odstawali poziomem. To była naprawdę wielka piłkarska klasa. OK., koledzy wiedzieli, że jestem dobry w strzelaniu goli, mam niezłą technikę użytkową, i dobrze radzę sobie w dryblingach, więc chętnie do mnie zagrywali. Ale to działało w dwie strony. Bo ja także lubiłem – ba, uwielbiałem – grać z Deyną. Zadaniem Kazia było rozgrywanie, co robił fantastycznie, a ja miałem wykańczać akcje. No i dobrze wychodziło mi wywiązywanie się z tej roli. Tylko tyle, i jednocześnie aż tyle.

 

 

Trudno powiedzieć, że Górski was szkolił…

 

…bo szkoleni byliśmy w klubach. To jednak trener Górski potrafił nas bezbłędnie wyselekcjonować i do siebie dopasować. Tak, żeby na boisku wszystko funkcjonowało jak w najlepszym szwajcarskim zegarku. Tyle że dobierał zawodników także pod względem charakterologicznym. To prawda, że pan Kazimierz trafił na wyjątkowe pokolenie, i miał szeroki wachlarz wyboru, ale czerpanie z zasobów bogactwa w sposób właściwy to także wielka sztuka. Owszem, potrafił zdjąć z zawodników presję, potrafił właściwie ustawić taktycznie  i nastawić mentalnie, ale wszystko zaczynało się od tego, że do kadry narodowej tworzonej przez selekcjonera Górskiego trafiali ludzie, którzy grali do tej samej bramki. Szanował piłkarzy, ale też wymagał, aby szanowano jego i jego wybory. Czyli wszystkich, których powoływał.

 

 

Właśnie dzięki temu tak dobrze rozumieliście się nie tylko na boisku?

 

My się nie tylko doskonale rozumieliśmy, ale też bardzo lubiliśmy. I z wielką chęcią spotykaliśmy się na zgrupowaniach w tamtym okresie. Gdy przyjeżdżaliśmy na zgrupowanie, zawsze była świetna atmosfera, i dominowała chęć osiągnięcia sukcesu. Trenowaliśmy ostro, ale też i poza boiskiem często rozmawialiśmy, że chcemy wyłącznie wygrywać. Byliśmy cały czas mocno zmobilizowani – kurczę, coś trzeba zrobić, coś osiągnąć, koniecznie wywalczyć jakiś medal! Takie pogadanki to był wtedy nasz chleb powszedni. I norma, bo nikt wśród chłopaków powoływanych przez trenera Górskiego nie odstawał od grupy także jeśli chodzi o poziom ambicji.

 

 

Rozmawiał pan o roli kapitana z Górskim? Pytam, bo selekcjonerzy mają różne zdanie i potrzeby w tym względzie. Tymczasem po zasadniczym treningu potrafił pan zarządzić dodatkowe zajęcia. Pan Kazimierz dał zielone światło na takie zachowanie człowieka z opaską?

 

Rzeczywiście, były takie momenty, że chcieliśmy więcej popracować nad jednym czy drugim elementem. Czujesz po prostu, i czuje to cała grupa, że czegoś brakuje. Pod względem motorycznym albo taktycznym. Od czasu do czasu zdarzało się więc i tak, że powiedziałem po zakończonych przez trenera zajęciach do kolegów: zróbmy to albo tamto, jakieś dodatkowe tempówki, albo dwa okrążenia boiska. Było w tym względzie pełne zrozumienie – a nawet partnerskie podejście – ze strony selekcjonera. Jak chcieliśmy dodatkowo popracować, to nie zabraniał. Podobnie jak nigdy nie narzucał jakichś karkołomnych rozwiązań. Był wymagający, gonił do roboty, ale też rozumiał nasze potrzeby. I zawsze, kiedy tylko było można, starał się im wychodzić naprzeciw…

 

 

… czyli był pod tym względem zupełnym przeciwieństwem swego poprzednika, Ryszarda Koncewicza, który wprowadził w kadrze dryl niczym pruski feldfebel. I był przez to nielubiany przez piłkarzy.

 

Nie porównywałbym w ogóle obu szkoleniowców. Ani ich metod. Bo przede wszystkim inny był materiał ludzki, za trenera Górskiego – i to nie tylko w mojej ocenie – znacznie lepszy. Pan Kazimierz miał z czego wybierać, ale selekcjonował bardzo starannie i bardzo trafnie. Jeden, drugi, trzeci młody zawodnik – bardzo wnikliwie wcześniej obserwowany – wchodził do zespołu, i każdy okazywał się wartością dodaną. Dzięki tym nowym ogniwom, maszyna funkcjonowała coraz lepiej. Selekcjoner był prawdziwym mistrzem, jeśli chodzi o ocenę możliwości kandydatów do gry w reprezentacji. Umiejętności były decydujące, bo trzeba było mieć naprawdę dużą jakość, żeby wejść wówczas do reprezentacji. Ale podczas indywidualnych rozmów pan Kazimierz oceniał także, czy pod względem charakterologicznym taki delikwent będzie dobrym elementem jego układanki. I przykładał do tego naprawdę dużą wagę.

 

 

Komunikowaliście się tylko na zgrupowaniach z selekcjonerem?

 

Rozmawialiśmy często, również poza zgrupowaniami. Telefon służył wtedy jedynie do tego, żeby ze sobą pogadać, oczywiście nie tylko na zawodowe tematy. Przed meczem z Anglią w Chorzowie, który okazał się dla mnie feralny, dzwoniliśmy do siebie praktycznie codziennie. A w zasadzie to trzymaliśmy gorącą linię z selekcjonerem.  Trener pytał, jak się czuję, czy będę gotów, czy zechcę zaryzykować. Ale nie tylko. Czasami, zwłaszcza gdy miał problem z obsadą na jakiejś pozycji, pytał mnie o formę innych kadrowiczów. Uważałem, że postawiony w takiej sytuacji, jako kapitan miałem wręcz obowiązek wypowiadać się w zadanej kwestii. I, choć dopiero z czasem, chętnie dzieliłem się z panem Kazimierzem własnymi odczuciami. Tyle tylko, że ja mogłem swoje powiedzieć swoje, a trener Górski zawsze na końcu i tak podejmował decyzję suwerennie; ostatnie słowo zawsze należało do selekcjonera. I było bez szemrania – poza jednym wyjątkiem w meczu z ZSRR podczas igrzysk w Monachium –  akceptowane przez zespół.

 

 

Do incydentu z Andrzejem Jarosikiem jeszcze dojdziemy. Pierwszy trudny moment pojawił się bowiem w kadrze Górskiego po przegranej w Warszawie z NRF 1:3. Selekcjoner mocno się wówczas zdenerwował?

 

Niemcy byli wtedy bardzo silnym zespołem i mocno nas pogonili na Stadionie X-lecia. W składzie z  Franzem Beckenbauerem, Guenterem Netzerem, Gerdem Muellerem i innymi znakomitościami grali fantastyczny futbol. To była dla nas świetna lekcja futbolu, choć przy tym oczywiście bardzo bolesna. Bez słowa przesady, materiał do wyciągania wniosków dostaliśmy znakomity, bo byli to naprawdę wielcy profesorowie ówczesnej piłki. Zresztą pomeczowa reakcja pana Kazimierza – tradycyjnie, gdyż zdążyliśmy już do tego przywyknąć – nie była nerwowa. Była wręcz bardzo spokojna. Szybko przeszedł do rzeczowej analizy, i niemal natychmiast postawił tezy co musimy zrobić, żeby następnym razem zagrać lepiej z przeciwnikiem z tak wysokiej półki jak Zachodni Niemcy.

 

 

Podobno Górski był wówczas o krok od zwolnienia. Bo nie tylko władze PRL, ale i kibice, mieli potraktować to starcie na stadionie X-lecia, jako rewanż na II wojnę światową. Pan też waśnie tak zapamiętał atmosferę dotyczącą spotkania z drużyną NRF?

 

Nie przesadzajmy! Nawet jeśli coś podobnego miało miejsce na trybunach, czy w gabinetach ówczesnych decydentów politycznych, to do szatni ta zimnowojenna retoryka nie trafiła. Podchodziliśmy pewnie do tej rywalizacji pewnie w sposób szczególny, ale z racji klasy rywala, a nie z pobudek politycznych. A jeśli trafiasz na kogoś, kto jest o klasę lepszy i w sportowej walce możesz się czegoś nauczyć, to musisz z tego po prostu skorzystać! Niemcy przerastali nas jeszcze wtedy pod wieloma względami, ale jednocześnie pokazali, gdzie mamy rezerwy. I nad czym w pierwszej kolejności musimy popracować. Dużo dało nam to spotkanie, później byliśmy znacznie lepiej przygotowani na takie batalie; nie przypominam sobie, żebyśmy jeszcze raz byli tak bezbronni jak wtedy na Stadionie X-lecia. Zresztą rewanż z Niemcami wyglądał już zupełnie inaczej, ponieważ nasza drużyna była o wiele lepiej zorganizowana. Zresztą zanim pojechaliśmy na igrzyska w Monachium, to musieliśmy przejść przez eliminacje. A w nich zmierzyliśmy się z silnymi drużynami, z Hiszpanii i Bułgarii. Dzięki lekcji od NRF, wiele się nauczyliśmy. Na pewno nie baliśmy się konfrontacji w olimpijskich kwalifikacjach, bo wiedzieliśmy, gdzie wówczas na warszawskim stadionie popełniliśmy największe błędy. cdn.

 

 

Rozmawiał Adam GODLEWSKI