Diabelski lob pogrążył Brazylijczyków

Półfinał turnieju olimpijskiego w Montrealu, w którym przeciwnikiem biało-czerwonych była Brazylia nie jest meczem, do którego często wraca się w Polsce. Ba, jest podobnie jak trzy wcześniejsze spotkania na igrzyskach w Kanadzie niemal zapomniany. Być może dlatego, że kadra Kazimierza Górskiego poleciała za ocean po złoty medal. I dla kibiców, komentatorów, ale też i sportowych władz liczył się wyłącznie finał. Tyle że awansu do spotkania kończącego turniej nikt reprezentacji Polski nie podarował. A nawet nie ułatwił.

 

 

Początek lat 80 – tych Dania n/z Kazimierz Górski z bohaterami pierwszej bramkowej akcji w Toronto – Andrzejem Szarmachem i Antonim Szymanowskim.
fot. Dariusz Górski/FOTONOVA

 

 

Brazylijczycy, mimo że w amatorskiej odsłonie, byli rywalem dobrze rozpoznanym nie tylko przez sztab trenera Górskiego. Również przez zawodników. Kilka tygodni wcześniej – w drodze do Montrealu – gościli bowiem w Chorzowie, gdzie dostali solidne lanie. 30 czerwca na Stadionie Śląskim skończyło się 3:0 po dwóch golach Andrzeja Szarmacha i dokładce Kazimierza Deyny. Tyle że biało-czerwoni w tym sprawdzianie rozpędzili się dopiero po przerwie. Podobnie było w Toronto, gdzie rozegrano olimpijski półfinał.

 

Szarmach zaszalał dopiero po przerwie

 

Bardzo dobrze dysponowany Szarmach od pierwszego gwizdka imponował szybkością, dryblingiem i skocznością, ale długo nie mógł wyregulować celownika. Udało mu się dopiero w 51. minucie, choć wcześniej miał lepsze sytuacje do zdobycia gola. Po płaskim dośrodkowaniu Antoniego Szymanowskiego z prawej strony Diabeł nieczysto trafił w piłkę, ale w efekcie kiksu zupełnie zmylił brazylijskiego stopera. Piłka przelatując obrońcy między nogami, otarła się o jedną z nich i zmieniła kierunek. Nasz napastnik uderzał z 12 metrów, zatem po rykoszecie Carlos Roberto Gallo, golkiper rywali, nie miał żadnych szans na skuteczną interwencję.

 

 

Drugie trafienie było o wiele ładniejsze. Po przechwycie na naszym przedpolu, piłka błyskawicznie trafiła do Grzegorza Laty, a ten w tempo zagrał do wybiegającego na wolne pole Diabła. Atakujący, który szykował się do przeprowadzki z Górnika Zabrze do Stali Mielec zauważył, że Carlos – aby ratować sytuację – wybiegł daleko na przedpole. Szarmach zdecydował się lobować bramkarza przeciwników zza pola karnego i zrobił to w niezwykle efektowny sposób.

 

27.07.1976, Toronto, turniej olimpijski (półfinał)

Brazylia – POLSKA 0:2

Bramki: Szarmach 51, 82

POLSKA: Tomaszewski – A. Szymanowski, Gorgoń, Żmuda, Wawrowski – Ćmikiewicz (28. Kmiecik), Kasperczak, Maszczyk – Lato, Deyna, Szarmach. Trener: Górski

 

 

 

„Po meczu z Iranem na koniec fazy grupowej Górski nie wytrzymał. Rzadko puszczały mu nerwy, był spokojnym i opanowanym człowiekiem, jednak tym razem nawet dla niego było to za dużo. Opieprzył nas równo. Nikogo palcem nie wskazał, kozła ofiarnego nie szukał, tylko zmył głowę wszystkim. Zawsze tak robił. Nie był wybuchowy, nawet jeśli opieprzał, to na spokojnie. I nigdy nie robił tego w trakcie meczu. Dopiero kiedy wszystko przemyślał, zastanowił się i przeanalizował, przychodził i przedstawiał wnioski. Tym razem było tak samo. Każde słowo było jak ciężki nokaut. Wiedzieliśmy, że żarty się skończyły” – tak igrzyska w Montrealu w książce „Diabeł nie anioł” napisanej przez Jacka Kurowskiego wspominał Szarmach.

 

 

Opieprzeni, podrażnieni i za silni dla prawdziwych amatorów

 

 

I w ten sposób kontynuował montrealskie wspomnienia: „Męska rozmowa podziałała. Sprowadzeni na ziemię i mocno podrażnieni, pokonaliśmy Koreę 5:0 – ja znowu strzeliłem dwa gole. W półfinale trafiliśmy na Brazylię. Tylko że to nie była drużyna gwiazd, ale amatorów. Takich prawdziwych, a nie udawanych, jak my. Nie było jednak między nami wielkiej różnicy. Brazylijczycy grali ambitnie i solidnie, ale przegrali. Częściowo przeze mnie, bo znowu trafiłem dwa razy…

 

 

cdn.