Jan Tomaszewski (2): Kobiety, wino i…

 

Zapraszamy na drugą część wywiadu z Janem Tomaszewskim. Człowiek, który zatrzymał Anglię porusza istotną kwestię – co wyróżniało Kazimierza Górskiego od następców na posadzie selekcjonera. A także charakteryzuje warsztat trenera wszech czasów, ulubioną taktykę i sposób doboru zawodników. Przede wszystkim jednak ta część rozmowy jest o zasadach, którymi kierował się najbardziej utytułowany szkoleniowiec biało-czerwonych. I do których piłkarze – bezwarunkowo – musieli się dostosować. 

 

03.03.2006 Warszawa Palac Prezydencki Wreczenie przez prezydenta Lecha Kaczynskiego Krzyza Komandorskiego Odrodzenia Polski Kazimierzowi Gorskiemu n/z gratulacje od pilkarzy Jan Tomaszewski
fot. Dariusz Gorski/FOTONOVA

 

Wspomniał pan, że trener Górski był tolerancyjny i po meczach na wiele wam pozwalał. Co sobie ceniliście i staraliście się nie przeginać. A co działo się wówczas, jeśli ktoś jednak przekroczył granicę?

To nie było przebacz, o czym najboleśniej przekonał się Adam Musiał po meczu z Włochami w trakcie finałów mistrzostw świata w Niemczech. Tym, którego wcale nie musieliśmy wygrać, ale i tak zwyciężyliśmy. Nie okazało się to jednak okolicznością łagodzącą. Otóż było tak – dostaliśmy wolne do godziny 11 w nocy. W Murrhardt byliśmy pieczołowicie pilnowali przez gospodarzy turnieju, którzy po terrorystycznym incydencie podczas olimpiady woleli dmuchać na zimne. Spotkanie rozegraliśmy w południe, więc wyszło na to, że do dyspozycji dostaliśmy naprawdę sporo czasu. Odbywały się więc zajęcia w podgrupach. Ja z Kaziem Deyną, Strejlauem i Leszkiem Ćmikiewiczem grałem w karty – w kierki i brydża. Natomiast Lajkoniki – a było ich pięciu: Marek Kusto, Zdzisiu Kapka, Kazio Kmiecik, Antek Szymanowski i Musiał – gdzieś się zawieruszyły. Niby mieli do tego prawo, ale… Nam się trochę zeszło przy stole, więc rano byłem zdziwiony, że atmosfera po wygranym meczu jest grobowa. Nie miałem pojęcia o nocnym incydencie i spóźnionym powrocie krakusów. Adam był niczym z krzyża zdjęty, więc zapytałem, co mu się stało. „Pan Kazimierz mnie wyrzucił” – odparł blady jak ściana. „Co ty, ku…, głupi jesteś? Za co cię wyrzucił?” – nie mogłem uwierzyć. „Mam wyjechać do Polski, bo się pół godziny wczoraj spóźniłem” – wyjaśnił. Okazało się, że pan Kazimierz wyczuł od niego, że piwek było o dwa za dużo. Po śniadaniu z Deyną poszliśmy więc do trenera. I zaczęliśmy prosić, żeby został, bo nasza wcześniejsza interwencja u prezesa PZPN nic nie dała. „Pan Kazimierz uznał, że Musiał ma wyjechać, więc już się pakuje” – zakomunikował nam Jan Maj. – „Ja już niczego nie mogę w tej kwestii zrobić”. Początkowo pan Kazimierz nie chciał słuchać argumentów. Jego wielkość polegała jednak na tym, że po mniej więcej pół godzinie uległ naszej prośbie, żeby ostateczną decyzję podjął po meczu ze Szwecją. Tylko poprosił, żeby rozmowa została między nami. „Dobrze, będzie jak chcecie. Moja decyzja zostanie ogłoszona po meczu ze Szwecją”. Na treningu Adam ćwiczył ze wszystkimi, więc sądziliśmy, że normalnie zagra. I postara się na boisku za dwóch, żeby zmazać plamę. A z nim w składzie wszystko naprawdę dobrze funkcjonowało. Kiedy jednak okazało się, że Musiał nie znalazł się w składzie na mecz, nawet na ławce, tylko wylądował na trybach, myślałem, że uduszę pana Kazimierza.

 

Na lewą stronę został wówczas przesunięty Szymanowski, za na prawej obronie wylądował Zbigniew Gut.

A mnie i Kazia Deynę jakby ktoś w pysk strzelił. Antek – kapitalny na prawej – na lewej był słabszy. A Gut nawet w połowie nie był Szymanowskim… Trener poprzestawiał klocki w składzie tak, że byliśmy wściekli. W meczu decydującym być może o medalu w MŚ! Ostatecznie wygraliśmy skromnie ze Szwecją, a Adam dostał rekordową wówczas karę – nie pamiętam 200 czy 300 dolarów, co było kwotą w tamtych realiach szokująco wysoką. Musiał i tak jednak był wtedy najszczęśliwszym człowiekiem pod słońcem. Wycałował nas wszystkich, bo wiedział, że pan Kazimierz w jego sprawie po takim spotkaniu zmieni zdanie. Trener rozwalił nam zespół na mecz ze Skandynawami, ale zarazem spowodował, że potem już sami się pilnowaliśmy. Potrząsnął całą ekipą. I dzięki temu wygrał, dodatkowo podbudowując swój autorytet. Tymczasem na mistrzostwach świata Espana’82 po jednym z meczów dwóch zawodników – nie będę używał nazwisk – piło trzy dni i grało w karty. A kiedy ówczesny selekcjoner przyszedł do ich pokoju, to wedle relacji opisanej w książce zawodnik powiedział mu: „Wyp….” I nic się nie stało, wszystko było w porządku. Ten selekcjoner dostał od PZPN nominację po aferze na Okęciu, która wybuchła dlatego, że wspomniany zawodnik – lecąc na mecz eliminacyjny na Maltę – był pod wpływem alkoholu. Prowadzący do tego momentu reprezentację Ryszard Kulesza zapłacił posadą, bo nie zapanował nad grupą. Nie mam wątpliwości, że to wówczas w Hiszpanii, konkretnie w chwili, kiedy piłkarz pozwolił sobie na ordynarną odzywkę do szkoleniowca i nie został w żaden sposób ukarany, zaczął się kryzys w polskiej piłce. Siłą rozpędu wywalczony został jeszcze awans do Meksyku, ale potem trzeba było czekać 16 lat na kolejny start w finałach MŚ. A w tym stuleciu Polacy rozegrali tylko 9 meczów na 3 mundialach. To niewiele więcej niż my w 1974 roku  w Niemczech na jednym. Po okresie wielkich sukcesów, nasza piłka znalazła się na kolanach. Wiadomo dlaczego i przez kogo.

 

Górski by sobie na to nigdy nie pozwolił?

Zacząć trzeba od tego, że żaden z nas nie pozwoliłby sobie wobec pana Kazimierza na coś podobnego. Trener cieszył się u nas autentycznym i przez nikogo niekwestionowanym autorytetem. To różnica między Górskim a następcami. Zwłaszcza tym, który bazował jeszcze na jego pracy i także doprowadził drużynę do medalu na MŚ, ale po sobie już niczego nie zostawił. Dlatego nie było kontynuacji, a polska piłka w wydaniu reprezentacyjnym na długie lata przestała istnieć.

 

Trener Górski dopuszczał dyskusje nawet na odprawach. A pan najczęściej zabierał głos spośród wszystkich zawodników. Prawda czy fałsz?

Prawda! Pan Kazimierz zawsze mówił swoje. Andrzej Strejlau i Jacek Gmoch, bo taka była kolejność, też swoje mówili. Tylko oni poruszali zawsze po 50 wątków, a trener Górski wybierał na koniec po 5 najważniejszych od obu tych prelegentów. A na koniec padało zawsze w kierunku do drużyny sakramentalne: ”Panowie, są jeszcze jakieś pytania?”. I lubił, kiedy wywiązywała się dyskusja. Nie miałem więc skrupułów, aby pytać, czy wyrzucać piłkę szybko, czy przetrzymywać na własnym polu karnym. Chciałem po prostu mieć jasne wytyczne. A wszystkiego na odprawie powiedzieć się nie da. Pewnie właśnie dlatego pan Kazimierz zachęcał wręcz do zabierania głosu. Był zadowolony, że żyjemy meczem, i myślimy o strategii już podczas omawiania spotkania. A przecież to dzięki konkretnym dopowiedzianym wskazówkom Lato zabiegał bodaj Giacinta Facchettiego we wspomnianym meczu z Italią na mundialu. Był taki numer, że w pewnym momencie myślałem, iż ten Włoch w 70. minucie włożył krawat, tak mu jęzor latał. Grzesiek go zajechał, do biegania był nieprawdopodobny. I właśnie dlatego selekcjoner  wkomponował go do wyjściowej jedenastki – na dojechanie lewej strony przeciwnika. Gadocha stwarzał przewagę na prawym skrzydle dlatego, że był świetny technicznie i fenomenalnie dryblował. Grzesiek był gorszy piłkarsko, kiedy jednak dwóch pilnujących go piłkarzy już nie miało sił, on nadal biegał jak na początku spotkania. Miał końskie zdrowie, i ten atut pan Kazimierz potrafił umiejętnie wykorzystać.

 

Poruszył pan wcześniej ciekawy wątek. Mianowicie słynne werbalne potyczki Strejlau vs Gmoch…

Andrzej i Jacek to było dopełnienie naszej futbolowej trójcy świętej, którą stworzył pan Kazimierz. Nie mam wątpliwości, że Górski dobrał z pełną premedytacją właśnie Gmocha i Strejlaua; ludzi o różnym spojrzeniu na piłkę i diametralnie innych charakterach. Oni od początku nie za bardzo się lubili. I to było po myśli selekcjonera, który zagrał na ich ego. Jeden z drugim rywalizował. Każdy chciał być lepszy od konkurenta. Jacek miał 50 pomysłów, Andrzej też 50. A pan Kazimierz – niczym z komputerem w głowie – wybierał po 5, 6 od każdego z nich. I nam sprzedawał tylko te rzeczywiście najbardziej potrzebne. Na przykład Gmoch – był od banku informacji i obserwował Anglików – wykonał świetną robotę przed meczem w Chorzowie. Otóż Wyspiarze, gdy im nie szło rozgrywanie, nie dostarczali piłki do trzech wież w ataku, tylko wycofywali do Bobby’ego Moore’a. I dopiero on ewentualnie dawał długą piłkę. Jacek to rozszyfrował. A Pan Kazimierz w ślad za tym zabronił cofać się Lubańskiemu. „Banaś i Gadocha będą walczyć za ciebie w defensywie. A ty się kręć w pobliżu Moore’a. Jak zechcą mu zagrać 10 razy, to pięć razy go odetnij” – doskonale pamiętam, jak pan Kazimierz mówił wtedy do Włodka na odprawie. I proszę zobaczyć, jaki wyszedł numer. Któryś z angielskich środkowych pomocników się zagapił, zagrał do Moore’a, Lubański przejął piłkę i strzelił bramkę. Na 2:0. Dziękuję, pozamiatane. Pan Kazimierz nie był alfą i omegą, ale wiedział, jaką wiedzę dostarczaną przez asystentów należy wykorzystać. Wyczuwał to intuicyjnie. Zresztą ktoś inny po złotym medalu olimpijskim postawiłby na totalną przebudowę drużyny pod hasłem: „Nigdy nie jest tak dobrze, żeby nie mogło być lepiej”? No kto?!

 

Co było taktycznym wyróżnikiem Górskiego?

Postawił na system 4-3-3, które idealnie nam podpasował. Z tym, że jeszcze bardziej istotne było coś innego. Otóż poprzednicy pana Kazimierza powoływali połowę kadrowiczów z Górnika, a drugą z Legii. To były eksportowe kluby, ten z Zabrza zagrał w finale PZP, ten z Łazienkowskiej w półfinale PE. Pierwszy dawał 6 zawodników do wyjściowej jedenastki w kadrze 6, drugi 5. Albo na odwrót.. Wielokrotnie na ten temat rozmawiałem z panem Kazimierzem i nieustannie powtarzał, że skutek był taki, iż ci piłkarze zwyczajnie nie radzili sobie z presją. Dlatego postanowił to zmienić. Po olimpiadzie, a sukces na igrzyskach został okrzyknięty wynikiem tysiąclecia, wiedział, że to, co wystarczyło na rywali-amatorów, będzie zdecydowanie za mało, żeby liczyć się w konfrontacji z zawodowcami. Właśnie dlatego w podstawowym składzie zostało tylko 4 piłkarzy z igrzysk. Czyli aż 70 procent zespołu uległo wymianie. Na Wembley wystąpiło trzech zawodników z Legii, trzech ze Stali Mielec, dwóch z ŁKS, dwóch z Wisły Kraków, jeden z Górnika. Potem na mistrzostwach wszedł jeszcze Władek Żmuda z Gwardii Warszawa i Zyga Maszczyk z Ruchu Chorzów. Pan Kazimierz powoływał do kadry grającej w systemie 4-3-3 najlepszych piłkarzy występujących w klubach na identycznych pozycjach. Z tym, że każdy zawodnik w reprezentacji grał z lepszymi partnerami niż w klubie. I to dawało piorunujący efekt.

 

Rozmawiał Adam Godlewski 

 

cdn.

Kolejna część wywiadu z Janem Tomaszewskim, zatytułowana „Człowiek plus szkoleniowiec” już wkrótce na naszej stronie.