Jan Tomaszewski (1): Psy szczekają…

 

   Jan Tomaszewski nie znalazł się co prawda w Jedenastce 100-lecia PZPN, ale dla większości kibiców srebrny medalista mistrzostw świata w 1974 roku i igrzysk olimpijskich w 1976 roku jest najlepszym polskim bramkarzem w historii. Był przecież dwukrotnie klasyfikowany przez „France Football” w czołówce plebiscytu, którego stawką jest Złota Piłka. I został pierwszym na świecie golkiperem, który podczas mundialu obronił dwa rzuty karne. Człowiek, który zatrzymał Anglię jest też świetnym gawędziarzem, wywiady z Tomkiem nigdy nie są bezbarwne. Jak wspomina trenera Kazimierza Górskiego i ich owocną współpracę?

poczatek lat 80 – tych Dania n/z Jan Tomaszewski , Kazimierz Gorski , Grzegorz Lato
fot. Dariusz Gorski/FOTONOVA

Mecz z RFN przegrany 1:3 w kwalifikacjach mistrzostw Europy był pana pierwszym spotkaniem w reprezentacji Polski. I od razu niezwykle spektakularnym, choć nie można wykluczyć, że gdyby zadebiutował pan później, uniknąłby wielkich stresów.

Z panem Kazimierzem poznaliśmy się znacznie wcześniej, bo trener Górski przeszedł wszystkie stopnie wtajemniczenia. Od juniorów, przez młodzieżówkę, do drużyny narodowej. Wtedy to był jedyny człowiek w Polsce, który naprawdę znał zaplecze. I pierwszy selekcjoner z takim przeglądem kadr. Byłem wcześniej w jego młodzieżówce, więc doskonale wiedział, jak rokowałem już trzy lata wcześniej i czego może się po mnie spodziewać – tak wspomina okoliczności swego głośnego debiutu 72-letni Tomaszewski (na zdjęciu pierwszy z lewej). – Dlatego, kiedy występowałem już w kadrze U-23 prowadzonej przez Andrzeja Strejlaua, który praktycznie był asystentem pana Kazimierza i człowiekiem do roboty w jego sztabie, zabrał mnie na ten mecz z RFN. Taka była zresztą konieczność, ponieważ Jasiu Gomola doznał kontuzji kręgosłupa. I przez pół roku później nie grał. W jego miejsce w Zabrzu wskoczył Hubert Kostka i to on był powoływany do kadry. Takie to były bowiem czasy, że który z nich – a byli naprawdę równorzędni – grał w Górniku, ten miał pewne miejsce również w reprezentacji Polski. Z młodzieżówką trenowaliśmy na Bielanach, tak jak drużyna narodowa. Po sąsiedzku. I pan Kazimierz powołał mnie, zapewne w roli rezerwy dla Piotrka Czai. Natychmiast się stawiłem uważając to za nieprawdopodobny zaszczyt. Przed meczem Czaja powiedział jednak, że nie czuje się na siłach bronić z Niemcami. Zagrałem więc ja, a po spotkaniu zostałem najpopularniejszym człowiekiem w Polsce. To znaczy pół kraju chciało mnie powiesić, a pół wysłać na banicję. Nie był to bowiem zwykły mecz, tylko – w powszechnym odbiorze – rewanż za II wojnę światową. Ponieważ obroną dyrygował jeszcze doświadczony Stasiu Oślizło, całą winę zwalono na mnie. A jeśli mam być szczery, to tylko utratę trzeciej bramki mogę wziąć na siebie. Uważam jednak, że to był najważniejszy mecz w moim życiu.

Z jakiego powodu?

Grałem w nielubianym klubie, jakim wówczas była Legii Warszawa. Gdzie się nie pokazałem – a doszła jeszcze porażka z Rapidem Bukareszt 0:4 w Pucharze UEFA – byłem skreślany jako piłkarz. Wylądowałem na rezerwie przy Łazienkowskiej, rozmawiałem więc z kierownikami innych zespołów, czy wzięliby mnie do siebie. Przed meczem każdy fajnie się uśmiechał, ale po końcowym gwizdku temat zawsze upadał. Tylko ŁKS podał mi rękę. Poszedłem do Łodzi, ale ze świadomością, że byłem praktycznie skończony. W wywiadzie dla tygodnika „Sportowiec” powiedziałem jednak dobitnie, że nie czuję się winny, bo w reprezentacji wygrywamy albo przegrywamy wszyscy. I dodałem, że będę pluł krwią, a do reprezentacji i tak wrócę. Chciałem w ten sposób dodać sobie motywacji, do pracy i przetrwania trudnego czasu. Przez kolejne półtora roku, gdzie się nie pokazałem, wytykano mnie bowiem palcami. Ktoś inny pewnie poszedłby w długą w takich okolicznościach, a ja się zawziąłem. Nie miałem wolnego, kiedy w grudniu moi koledzy wyjechali na ferie zimowe, to trenowałem z hokeistami, piłkarzami ręcznymi, koszykarzami, siatkarkami. Dzięki temu pokonałem samego siebie. Zwalczyłem też niechęć do dziennikarzy. Miałem fart, ponieważ selekcjonerzy… zarabiali wtedy grosze. I pan Kazimierz, żeby dorobić, w styczniu 1973 został zaangażowany w ŁKS jako koordynator. Trenerem był Paweł Kowalski, a Górski przyjeżdżał na treningi i widział z bliska, jak bardzo się staram. I dawał do zrozumienia, że to docenia.

 

Mógł pan liczyć jednak także na jego asystenta. Wspólnie starali się pana odbudować.

To prawda, trenerowi Strejlauowi zawdzięczam przełamanie. W Poznaniu graliśmy jako młodzieżówka bodaj z Rosją. Przez 45 minut gwizdy pod moim adresem były nieustanne. W przerwie chciałem zejść, ale Andrzej mi nie pozwolił. „Masz pokazać charakter, lepszej okazji już nie dostaniesz” – rzucił mi tylko. W drugiej połowie złapałem kilka trudnych piłek, i – w sumie niespodziewanie – sympatia publiki wróciła. Zaczęto bić mi nawet brawo. Po tym pan Kazimierz powołał mnie na rozgrywany w Łodzi mecz z USA. Towarzyski, z kiepskim wtedy rywalem. Gdyby powieszono w naszej bramce ręcznik, też byłoby na zero z tyłu. Wygraliśmy 4:0, bez żadnego wysiłku. Potem pojechaliśmy do Walii, już na eliminacje MŚ w Niemczech. Po udanych igrzyskach w Monachium Kostka zrezygnował z kadry, powołanie dostał więc Marian Szeja, który świetnie spisał się w Anglii w 1966. W Liverpoolu bronił wtedy fenomenalnie i był autentycznym bohaterem zremisowanego spotkania. A przecież Walia grała w identycznym stylu jak Anglia. To znaczy nie aż tak dobrze, ale bardzo podobnie. Na czym polegała wielkość pana Kazimierza w tamtej sytuacji? Otóż już w Cardiff, po śniadaniu, ogłosił: „Panowie idziecie na pół godziny na spacer. A potem spotykamy się na odprawie przy kawce. A pana, kolego Tomaszewski poproszę do mnie.” Dokończyłem śniadanie, i poszedłem do pokoju Górskiego, gdzie byli prezesi związku i członkowie sztabu. Trener powiedział wprost: „Wiesz w jakiej jesteś sytuacji. Postanowiliśmy, że wychodzisz dziś jako pierwszy. Co ty na to?” Przed oczami przeleciało mi wtedy całe dotychczasowe życie, ale zareagowałem błyskawicznie: „Panie trenerze, jestem do dyspozycji!” Miałem za sobą półtora roku wyrzeczeń i ciężkich robót u trenerów kilku dyscyplin, więc trzeba było skorzystać z szansy na sprawdzenie się. Uznałem zresztą, że nie mam nic do stracenia. Bo gdyby się nie udało, poszedłbym po prostu pracować do kamieniołomów. Po czasie dowiedziałem się, że gdybym powiedział: „Chwileczkę, aczkolwiek, jednakże, na wszelki wypadek, zastanowię się” lub tylko się zawahał, zagrałby Szeja. Pan Kazimierz postawił na mnie, licząc na odwagę i determinację. Przegraliśmy co prawda 0:2, ale wypadłem podobno nieźle, a nawet byłem wyróżniającym się zawodnikiem.

 

Jak pan sądzi, co naprawdę zadecydowało o pańskim powrocie między słupki w reprezentacji? Czym kierował się wówczas Górski?

Pan Kazimierz to był jedyny trener, który miał dwie nieprawdopodobne cechy. Po pierwsze – nie słuchał dziennikarzy. Pisali o nim różne rzeczy, o nas – pewnie jeszcze więcej. Mimo to zawsze powtarzał: ”Panowie nie przejmujcie się tym. Psy szczekają, karawana idzie dalej”. Dlatego miał gdzieś, że go zaatakowali na przykład także wtedy, gdy Jasiu Banaś był w gorszej formie, miał kłopoty nawet z grą w Górniku, a zbliżał się mecz z Anglią i dostał powołanie. Nasz szkoleniowiec zapytał na konferencji: „A czy Banaś umie grać w piłkę, czy nie umie? No umie. Teraz gra słabiej. Ale mam tydzień na przygotowanie psychomotoryczne Jasia. Gdybym w sobotę zauważył, że nie dałem rady, to go w niedzielę nie wystawię. Ale on na pewno umie grać w piłkę.” A przypomnę tylko jak zachował się Adam Nawałka, kiedy Krychowiak miał kłopoty w PSG. Uległ sugestiom prasy, i nie zabrał Grześka do Kopenhagi na mecz z Danią. Skończyło się 0:4. Tylko piłkarscy kretyni mogli do tego namawiać, bo zapytam za panem Kazimierzem: „Krychowiak umie grać w piłkę, czy nie umie. Poradził sobie potem w Anglii, a w Rosji został wielką gwiazdą? Nie tylko Lokomotiwu, ale całej ligi?” No przecież został! Rozumiem, że gdyby przytył 20 kilogramów albo się rozpił, to powinien wypaść ze składu. Ale jeśli trenował i łapał się na rezerwę, to na pewno umie grać w piłkę. Cóż, wystarczyło tylko zerknąć do historii naszego futbolu… Pan Kazimierz miał to w każdym razie w dupie, i wystawił Banasia. Do dziś nie wiadomo, czy to Janek czy Robert Gadocha strzelił pierwszą bramkę, ale liczy się, że wygraliśmy 2:0. A skrzydłowy Górnika był ważnym elementem drużyny.

 

A ta druga nieprawdopodobna cecha trenera, o której pan wspomniał, to…

…pan Kazimierz traktował nas jak młodszych kolegów, jak partnerów. Był pierwszym takim selekcjonerem. Wszyscy wcześniejsi funkcjonowali na zasadzie generała-wojskowego. A w reprezentacji obowiązywała zasada ruskiej stali – gniotsa nie łamiotsa. Tymczasem trener Górski dał nam dużo swobody, co było czymś nieprawdopodobnym również dla nas. Ale mimo to – a może właśnie dzięki temu – wiedzieliśmy, gdzie jest ta cienka granica, której nie wolno przekroczyć. Pan Kazimierz zawsze powtarzał, że kobiety, wino i śpiew są dla ludzi. A piłkarze nie są zakonnikami. Tylko trzeba zawsze wiedzieć – kiedy, gdzie, z kim, i ile. Nigdy po meczu nie zabronił napić się po piwku. Albo po lampce koniaczku. Bo jedna nigdy nikomu nie zaszkodziła. Myśmy to doceniali i przestrzegali zasad.

Rozmawiał Adam Godlewski 

 

cdn.

Kolejna część wywiadu z Janem Tomaszewskim, zatytułowana “Kobiety, wino i…” już wkrótce na naszej stronie.